Męczeńska włóczęga/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Męczeńska włóczęga | |
Pochodzenie | Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom I | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia Concordia | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
F. A. OSSENDOWSKI
LUDZIE, ZWIERZĘTA,
BOGOWIE
I.
MĘCZEŃSKA WŁÓCZĘGA.
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
< R. WEGNER >
DRUKARNIA CONCORDIA, POZNAŃ
PRINTED IN POLAND
|
Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberję jeszcze w r. 1918. Do października r. 1919 przebywałem na Syberji, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rząd adm. Kołczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów. Po katastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy 5-ta polska dywizja syberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali cały kraj, bez boju posuwając się na wschód za resztkami zdemoralizowanej armji rządu syberyjskiego, zaczęły się na Syberji prześladowania Polaków. Wystarczało mieć nazwisko o brzmieniu polskiem, żeby być skazanym na śmierć. Musiałem więc myśleć o dalszej ucieczce.
Na początku r. 1920 los rzucił mię do Krasnojarska, miasta położonego u brzegu wielkiej i pięknej rzeki Jenisej, której źródła rodzą się w górach Urianchaju, a ujście ginie w oceanie Lodowatym.
Z kilku Polakami układaliśmy plan ucieczki do Urianchaju i dalej — do Mongolji, Chin, Europy... lecz wypadki zmieniły nasze zamiary. Znajomi moi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i, wypadkowo nie zastawszy mnie w domu, uczyniła na mnie zasadzkę.
Uprzedzono mię w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze, wyszedłem pieszo za miasto, wynająłem pierwszego lepszego Sybiraka, powracającego na wieś do domu, i po kilku godzinach byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go nazywają chłopi miejscowi — „tajgą“. Tu przyjaciele przysłali mi karabin, 300 naboi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mię w głąb lasu, gdzie stała porzucona przez właściciela chata, napół spalona, lecz używana jeszcze na nocleg przez miejscowych myśliwych. Od tego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że może to potrwać tak długo.
Nazajutrz po przybyciu do tajgi, wyszedłem na polowanie i o kilkadziesiąt kroków od chaty zabiłem dwa olbrzymie głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przyszedłem do przekonania, że braku pożywienia odczuwać nie będę.
Jednak pobyt mój w tem miejscu został raptownie przerwany.
Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym, wychodzący z komina chaty. Z wielką ostrożnością skradając się do domu, zauważyłem dwa osiodłane konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorjentowałem się odrazu, że dwaj nieuzbrojeni ludzie nie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posiadałem doskonały Manlicher. Bez szmeru obszedłem chatę od strony ściany, pozbawionej okien, i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławki z przerażeniem porwało się dwóch żołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyż na barankowych czapach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a na piersiach kożuchów — czerwone, brudne kokardy.
Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę; popijając ją, wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwrócić od siebie ich uwagę i podejrzenie, opowiedziałem, że jestem myśliwym z pewnej dalekiej wioski i żem tu zamieszkał, gdyż od dawna już wytropiłem kilka gniazd soboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłano do tajgi wielki oddział jazdy, który zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ich zaś wysłano na wywiad, aby sprawdzili, czy nie włóczą się po lasach jakieś podejrzane osobistości.
— Pojmujesz, towarzyszu, — rzekł jeden z żołnierzy — że szukamy kontrrewolucjonistów i że będziemy ich rozstrzeliwali...
Domyśliłem się tego już oddawna i nie potrzebowałem bynajmniej jego wyjaśnień. Myśli moje były skierowane ku temu, aby przekonać nieproszonych gości, że jestem zwykłym myśliwym syberyjskim, nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją. Jednocześnie myślałem o konieczności natychmiastowego przeniesienia się po odjeździe bolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.
Zapadał wieczorny zmrok. Twarze moich gości stały się jeszcze mniej pociągające. Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęli pić, zakąsając chlebem i popijając gorącą herbatę. Alkohol szybko działał, i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięściami w stół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się ilością zabitych „burżujów“. Śmiejąc się ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesołych dniach w Krasnojarsku, gdy wyłapywali znienawidzonych kozaków i spuszczali ich pod lód Jeniseju. Wkońcu żołnierze zaczęli się o coś spierać, lecz prędko ich to znużyło. Powoli zabierali się do snu.
— Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny — rzekł młodszy i, przeciągając się, wstał z ławki.
W tej chwili drzwi, prowadzące na dwór, szeroko się rozwarły; do izby wpadły gęste obłoki mroźnej pary, i prąd zimnego powietrza wionął na nas. Gdy mgła opadła, zobaczyliśmy w izbie wysokiego barczystego chłopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kożuchu. W ręku trzymał karabin, a z poza pasa wyglądała siekiera, z którą Sybirak-myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawie zwierzęce oczy nieznajomego badawczo zatrzymały się na każdym z obecnych. Po chwili zdjął czapkę, przeżegnał się i cicho zapytał:
— Kto tu gospodarz?
— Ja! — odezwałem się.
— Czy mogę przenocować? — spytał.
— Proszę, miejsca dość — powiedziałem. — Napijcie się herbaty, jeszcze gorąca.
Nieznajomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nie przestając obserwować ludzi i przedmioty. Rzucił kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin, i pozostał w wytartych skórzanych kurcie i spodniach, wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarz miał zupełnie młodą, drwiącą i śmiałą. Połyskiwały białe zęby i badawcze, przenikliwe oczy. Powichrzona, mocno przyprószona siwizną czupryna i głębokie zmarszczki dokoła ust świadczyły o burzliwem życiu.
Nieznajomy, wciąż się rozglądając, usiadł na ławce i z jakąś szczególną pieczołowitością położył obok siebie siekierę.
— Czy to żona twoja — ta siekiera? — pijanym głosem zapytał go jeden z żołnierzy.
Chłop powolnie podniósł na pytającego nagle zabłysłe oczy i cichym, jakimś skradającym się głosem odpowiedział:
— Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej...
Zamilkł i zaczął chciwie pić gorącą herbatę. Jednakże zauważyłem, że kilka razy ostrożnie mi się przyglądał, a oczy jego ustawicznie biegały po izbie, jak gdyby szukając odpowiedzi na jakieś wątpliwości.
Na pytania żołnierzy nieznajomy odpowiadał oględnie i powolnie, a potem postawił swój kubek, wywróciwszy go dnem do góry na znak zadowolenia, i rzekł:
— Pójdę na chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę...
— Oj, dziękuję — zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. — Nie zapomnij tylko przynieść do izby naszych karabinów...
— Dobrze! — odezwał się chłop.
Bolszewicy pokładli się na ławce, zostawiając dla nas tylko podłogę, i już nie słyszeli, gdy powrócił nieznajomy, który, rzuciwszy terlicę wojłokową na ziemię, położył się natychmiast.
Żołnierze i chłop już dawno spali, gdy ja wciąż jeszcze planowałem, co mam dalej czynić. Zasnąłem nad samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było. Wyszedłem z chaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebca.
— Odjeżdżacie? — zapytałem.
— Tak... pojadę razem z tymi... „towarzyszami“, — szepnął, — przed wieczorem powrócę. Czekajcie na mnie!...
Nie rozpytywałem go o nic, odpowiedziałem milczącem skinieniem głowy. On zaś tymczasem odwiązał od swego siodła dwa ciężkie wory, rzucił je przy ścianie w spalonej części chaty, uważnie zbadał uzdę i strzemiona, i rzekł z uśmiechem:
— Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy“.
Po godzinie, napiwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.
Pozostałem na dziedzińcu i zająłem się rąbaniem drzewa. Nagle skądś zdaleka dobiegł mię strzał karabinowy, a po chwili drugi. Zapanowała cisza. Od strony strzałów, wysoko ponad lasem, przeciągnęło stadko spłoszonych cietrzewi. Krzyknęła sójka z wierzchołka ośnieżonej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do mego schroniska, lecz dokoła było zupełnie cicho.
Zmrok szybko zapada w zimie na środkowym Jeniseju. Rozpaliłem w piecu i zacząłem przyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w najmniejszy szmer, dolatujący od strony lasu. Wszakże ciągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieś obok mnie, i że ostatecznie może zjawić się w postaci człowieka, zwierza, mrozu, nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze, że wpobliżu niema nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą, i że cała moja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rąk i nóg, na celności oka i pomysłowości.
Mimo całej baczności nie spostrzegłem powrotu nieznajomego myśliwca. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jego jarzące i śmiejące się oczy i śmiałą twarz. Postąpił w stronę ławki i cisnął trzy karabiny.
— Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, pół cegły herbaty, woreczek z cukrem, 50 nabojów, dwa kożuchy, dwie pary butów! — ze śmiechem wyliczał Sybirak. — Doprawdy, bardzo udatne miałem dziś polowanie!
Ze zdumieniem patrzyłem na swego gościa.
— Czego się gapicie? — zaśmiał się głucho. — Wjechaliśmy do lasu na wąską ścieżkę. Tam ich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Naco komu się przydali tacy „towarzysze“? Ale pijmy herbatę, a później spać! Jutro musicie przenieść się na nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemne miejsce, a sam pojadę dalej...
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwsze schronisko. Na jednego z koni położyliśmy cały nasz dobytek, spakowany do worków, przerzuconych przez siodło.
— Musimy zrobić 400—500 wiorst — spokojnie oznajmił mój nowy towarzysz niedoli, który nazywał się wcale nie przemawiającem do serca i rozumu imieniem — Iwana.
— No, to długo będziemy jechać! — zawołałem.
— Nie dłużej, niż tydzień, a może i prędzej będziemy na miejscu — odparł Iwan.
Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była to dla mnie pierwsza noc bez dachu nad głową. A ileż takich nocy później spędziłem w ciągu mojej nieskończenie długiej włóczęgi!
Dzień był bardzo mroźny, chyba nie mniej niż 35°R. Pod kopytami koni skrzypiał śnieg. Z cienkiem dzwonieniem toczyły się, wybijane podkowami, kawałki skrzepłego śniegu. Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, wył i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było cicho i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami. Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmy drzewa i, przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.
Po kolacji Iwan przywlókł z lasu dwa długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogień natychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.
— Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! — zawołał Iwan. — Jest to nasza syberyjska „najda“. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy najdach. Wspaniale! Ale sami przekonacie się!
Szybko narąbał gałęzi świerka i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątem ścianę, przed którą o kilka kroków, paliła się małym ogniem, wypalając się wewnątrz, najda. Nad tą ścianą i nad tą najdą rozpościerał się namiot z szerokich gałęzi potężnego świerka. Narzucaliśmy na śnieg gałęzi i, nakrywszy się terlicami, układaliśmy się do snu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli. Zauważyłem, że się spocił i co chwila wycierał czoło i szyję rękawem koszuli.
— Dobrze! ciepło! — wychwalał Iwan nasze schronisko.
Wkrótce też byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie nakrywając się kożuchem. Chociaż przez gałęzie świerka i ściany świeciły gwiazdy, a przede mną była otwarta przestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher — lecz ta przestrzeń była odgrodzona od nas ciepłem, idącem od palącej się najdy. Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło się prawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów. Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu, ogrzewałem się znakomicie około najdy, zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.
Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkalja w poszukiwaniu złota. Opowiadania wiecznego włóczęgi odznaczały się wielką żywością i porywały obfitością i barwnością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą i ludźmi. Iwan był jednym z tych typów „prospektorów“, którzy po całym świecie wykrywali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowiadania o tem, w jaki sposób z gór Zabajkalskich dostał się do tajgi jenisejskiej, i zrozumiałem odrazu, że w tem kryje się jakaś tajemnica mego towarzysza. Nie pytałem go więc o to.
Jednakże tajemnica ta wyłoniła się pewnego dnia zupełnie niespodzianie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości.
Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży.
Cały dzień przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju — rzekł Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptane przez zające, gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały w gąszczu, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, a czyhającego na zające.
— Powiem wam coś — rzekł ponurym głosem Iwan. — Tu niedaleko wpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimy noc?
— Pojedziemy do tego domku! — zawołałem z radością. — Potrzebuję nareszcie umyć się. Przecież czarni jesteśmy od dymu najdy, jak murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!
Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.
Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten składał się z jednej małej izby o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można było zauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.
Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki, „pożyczonej“ od jednego z czerwonych żołnierzy, i wkrótce stał się bardzo rozmowny.
Z jarzącemi się oczyma i połyskującemi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalju, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty, i szeptem zapytał:
— Co to? Szczur?
— Nic nie widziałem! — odparłem, ze zdziwieniem patrząc na swego towarzysza.
Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w zadumie spędzaliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, że milczy. Lecz Iwan raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zaczął mówić:
— Chcę wam opowiedzieć o pewnym wypadku! Miałem w Zabajkalju przyjaciela serdecznego. Był zesłańcem kryminalnym. Nazywał się Gawroński. Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzy sobą. Lecz nagle Gawroński zniknął, i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, gdzie znalazł bogate pokłady złotego piasku. Zbogacił się, i mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...
Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkiem westchnieniem ciągnął dalej:
— To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki „wymywał“ złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał. Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciągle sprzedaje złoto rządowi. Tu... w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.
Chłop wstał, wyciągnął z płonącego pieca długą żagiew i, pochyliwszy się, oświetlił grube, ledwie ociosane deski podłogi.
— Widzicie te plamy na deskach i tu na ścianie? — zapytał drżącym od wzruszenia głosem. — Widzicie? To — krew Gawrońskich... Umarli, lecz nie wydali swojej tajemnicy. A złoto było w szachcie i w lodowni zakopane w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscy nic nie powiedzieli, nic, a przecież torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy, palce wykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy... A oni milcząc, umarli.
Cisnął palące się drzewo w czerwony otwór pieca, rzucił się nawznak na ławę i zdławionym głosem mruknął:
— To opowiadali mi chłopi z tych okolic... Ale... czas już spać!
Późno w nocy słyszałem ciężkie westchnienia Iwana, cichy szept i niewyraźne słowa. Widocznie wił się na twardej ławie i palił fajkę po fajce.
Siódmego dnia wjechaliśmy do gęstego cedrowego lasu, rosnącego na zboczach górskich.
— Stąd — objaśnił Iwan — do najbliższej siedziby ludzkiej 80 wiorst przez bagna i gęstą tajgę. Zrzadka tylko zabrnie tu jakiś zbieracz orzechów cedrowych, ale to może się zdarzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zobaczycie tu żywej duszy. Tu „zwierza“ dużo, dużo ptactwa, dużo orzechów — możecie łatwo przetrwać zimę. Widzicie tę rzeczkę? Jeżeli zechcecie zobaczyć ludzi, idźcie z jej prądem, ona was doprowadzi do wsi...
Mój tajemniczy towarzysz pomógł mi urządzić norę w ziemi. Wynalazł dla mnie obalony przez burzę olbrzymi cedr. Korzenie drzewa wyrwały ziemię, czyniąc głęboki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach tworzył pień cedru, a ściany boczne — poprzeplatane w siatkę korzenie. Uszczelniliśmy je gałęziami, umocowawszy kamieniami i przysypawszy grubą warstwą śniegu. Od przodu „dom“ mój był zupełnie otwarty, lecz przed nim paliła się zbawienna najda. W tej to norze przeżyłem dwa najsurowsze zimowe miesiące bez ludzi, bez łączności z całym światem, gdzie w tym czasie zachodziły doniosłe wypadki. W tej mogile, pod korzeniami obalonego drzewa, w dziewiczym lesie, żyłem w obliczu natury ze swoją trwogą o bliskich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w ustawicznej walce o byt, o prawo przeżycia jeszcze jednego dnia.
Iwan odjechał nazajutrz, pozostawiwszy dla mnie worek z sucharami i kilka kawałków cukru. Nigdy więcej nie spotkałem tego człowieka.
Pozostawił po sobie wspomnienia jak najlepsze i jak najcieplejsze. Doznałem od tego „zabójcy i kata Gawrońskich“ dużo dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i wrażliwości nadzwyczajnej.
A więc jestem samotny...
Naokoło tylko las zielonych cedrów, przysypanych do połowy pnia głębokim śniegiem; gołe krzaki, zamarznięta rzeczka i — jak okiem sięgnąć przez gałęzie cedrów — ocean lasów i śniegu. Tajga syberyjska...
Jak długo będę zmuszony przetrwać w samotności?
Czy znajdą mię tu, czy nie znajdą bolszewicy?
Czy moi przyjaciele dowiedzą się, gdzie jestem?
Te pytania, jak gorące ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapiły mię. Bardzo prędko zrozumiałem, dlaczego Iwan prowadził mię aż tak daleko.
Wszędzie po drodze spotykaliśmy dużo głuchych, niezaludnionych miejscowości, lecz on prowadził mię coraz dalej, powtarzając:
— Ja was doprowadzę do dobrego miejsca, gdzie żyć będzie łatwiej!
I tak było rzeczywiście. Piękność tej okolicy zawierała się w lesie cedrowym i w górze, porośniętej cedrami. Cedr — wspaniałe, potężne, szeroko rozgałęzione drzewo, wiecznie zielony namiot, pociągający do siebie wszystko, co żyje.
W lesie stale wrzało życie.
Śród gałęzi skakały wiewiórki, wyprawiając zabawne susy; przelatywały powietrzne eskadry gilów lub szczygłów, gwizdały, zaglądały do wszystkich szczelin i kątów lasu, napełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym na śniegu cieniem, pełznął cienki, jak wąż, gronostaj z czarnym końcem drapieżnie drgającego ogonka; nieraz podchodził do mojej skrytki olbrzymi, szlachetny jeleń — „morał“ czyli „izubr“. Wreszcie zszedł z wierzchołków gór i złożył mi wizytę brunatny władca tajgi — niedźwiedź.
Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o życiu i dodawało otuchy. Dobrze, chociaż bardzo ciężko, było czasem wejść na szczyt „mojej“ góry. Wznosiła się ona wysoko ponad lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór na horyzoncie.
Tam daleko ciągnął się brzeg Jeniseju, tam stały siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyjaciele, tam... dalej na zachód, była ta, do której szły moje myśli...
Dlatego to właśnie przyprowadził mię Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spędzał zimę w samotności, tylko ze swemi myślami, oko w oko z naturą, powiedziałbym — „przed obliczem Boga“. Doświadczył rozpaczy, samotności i szukał ukojenia. Wiele razy myślałem nad tem, że jeżeli sądzono mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza któremi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwana ode mnie zrządzeniem losu.
Życie w takich warunkach dostarczało dużo materjału dla myśli, a jeszcze więcej dla pracy fizycznej, gdyż było ono — ustawiczną walką o byt, walką ciężką i bezwzględną.
Najcięższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa na najdę i małego ogniska dla przyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywalone śniegiem i przymarznięte do ziemi i kamieni. Musiałem odgrzebywać śnieg, a potem zapomocą długich drągów odrywać pnie od ziemi i przesuwać do swej nory. Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek góry. Tam było trudniej wejść, lecz zato łatwiej było staczać w stronę mego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważny wynalazek. Znalazłem niedaleko swej nory dużą ilość pni modrzewi, połamanych przez wichry. Gdym zaczął je rąbać, siekiera pogrążyła się w coś miękkiego i lepkiego. Okazało się, że pnie były przesiąknięte smołą. Dość było iskry, aby taka drzazga wybuchła gorącym, mocno dymiącym płomieniem. Od tej chwili w mojem mieszkaniu zawsze leżały zapasy tych smolnych kawałków modrzewi do rozpalania najdy lub małego ogniska dla gotowania strawy i herbaty.
Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tę czynność wykonywać codziennie, żeby bronić się od przygniatających mię niewesołych myśli.
Zwykle po herbacie porannej, szedłem ze strzelbą do lasu szukać cietrzewi lub głuszców. Zabiwszy jednego lub dwa ptaki, powracałem do domu i zaczynałem przyrządzać obiad, nieodznaczający się zbytnim wyborem dań. Była więc nieodwołalnie zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a następnie niezliczona ilość dużych kubków gorącej herbaty — napoju niezbędnego dla życia w lesie.
Pewnego razu, podczas wycieczki po cietrzewie, usłyszałem trzask w krzakach i, uważnie zbadawszy miejscowość, spostrzegłem końce rogów jelenia. Zacząłem skradać się do niego, lecz chociaż śnieg prawie nie skrzypiał pod memi kolanami, zwierzę posłyszało czy poczuło niebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli, i zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy przebiegłszy około 300 kroków, zatrzymał się na stromym schyłku góry. Był to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sierści i prawie czarnym grzbiecie. Na pięknej głowie dumnie niósł potężne rogi. Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabin na jednej z tych gałęzi, starannie wymierzyłem i dałem ognia. Zwierzę uczyniło olbrzymi skok, przebiegło kilka kroków i upadło. Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu, lecz jeleń, spostrzegłszy mnie, podniósł się i, skacząc lub chwilami z trudem przebierając nogami, zaczął wspinać się na górę. Druga kula zatrzymała go na zawsze. Zdobyłem w ten sposób wielką ilość mięsa i doskonały kobierzec do swojej nory.
Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ściany mego schroniska, i odtąd służyły one jako wygodne wieszadło na karabin i ubranie.
Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego chociaż dzikiego obrazu, który widziałem o kilka kilometrów od mego „domu“. Było tam niewielkie bagno, porośnięte żórawiną. Tutaj zwykle zlatywały się na jagody stadka głuszców, cietrzewi i jarząbków. Pewnego razu, skradałem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokiemi zaroślami młodych cedrów. Zobaczyłem duże stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zajadających jagody. Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem swojej obecności. Jednakże jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwałtownie podskoczył do góry i podfrunął, głośno bijąc skrzydłami. Przestraszone stado natychmiast odleciało. Ku wielkiemu memu ździwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przeleciawszy paręset kroków, zaczął szybko, prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu i bezsilnie bijąc skrzydłami, upadł na śnieg i pozostał nieruchomy. Pobiegłem w tę stronę, gdy wtem od ciała cietrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i, wywijając ogonkiem i sycząc, skrył się pomiędzy kamieniami. Cietrzew miał przegryzioną szyję. Zrozumiałem, że mały drapieżnik rzucił się na ptaka i wraz z nim uniósł się w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mu gardło i wyssać krew. Osobiście byłem wdzięczny jego aeronautycznym zdolnościom, gdyż zaoszczędził mi naboju.
W ten sposób żyłem, borykając się z naturą o dzień jutrzejszy, coraz bardziej i głębiej trując się jadem ciężkich i beznadziejnych myśli. Płynęły dni, tygodnie, aż nareszcie poczułem powiew cieplejszego wiatru. Na otwartych polanach zaczął potrochu topnieć śnieg; to tu, to tam, biegły już małe strumyki wody, i od czasu do czasu widziałem muchę, lub pająka, które przetrwały surową zimę syberyjską.
Zbliżała się wiosna.
Wiedziałem, że wiosną nie znajdę drogi przez las. Bardzo prędko wystąpiły z brzegów wszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a leśne bagna i topieliska stały się niemożliwe do przebycia. Wszystkie ścieżki ludzi i zwierząt zamieniały się od topniejącego śniegu w burzliwe potoki, pędzące z gór z szumem i hukiem. Wiedziałem, że aż do lata jestem skazany na samotność.
Wiosna następowała szybko, a chociaż nocami i o świcie bywały ostre mrozy, jednak promienie słońca w ciągu dnia toczyły zwycięską walkę ze śniegiem. Wkrótce moja góra była już wolna od śniegu i stała cała szara, pokryta tylko kamieniami, nagiemi jeszcze konarami brzóz i osik, i wysokiemi stożkowatemi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscach zerwała swój lodowy pokrowiec i pędziła hałaśliwie, odrywając coraz to nowe i coraz większe bryły lodu.
Pewnego poranku, wyszedłszy po zdobycz, zbliżyłem się do brzegu rzeki i spostrzegłem duże ryby o czerwonych, jak gdyby nalanych krwią grzbietach i ogonach. Ryby pływały, wystawiając nad wodę płetwy, widocznie rozkoszując się ciepłem słonecznem. Od tej chwili myśl o możliwości złapania tych wspaniałych ryb i urozmaiceniu mego jednostajnego pożywienia nie porzucała mię, lecz nie posiadałem nic dla normalnego rybołówstwa i byłem zmuszony uciec się do innych sposobów.
W miarę jak rzeka oczyszczała się z lodu, ryby napływały w coraz to większych ilościach. Przekonałem się, że płyną przeciwko prądowi, przenosząc się dla składania ikry z Jeniseju do źródeł mniejszych dopływów. Postanowiłem użyć barbarzyńskiego sposobu połowu ryb, chociaż wiedziałem, że prawodawstwo wszystkich państw surowo karze ten system. Myślałem jednak, że prawodawcy i moraliści nie będą zbyt surowi dla mieszkańca nory pod korzeniami obalonego drzewa w tajdze syberyjskiej, samotnika, który ośmielił się przekroczyć ich racjonalne zarządzenia, a zresztą, wtedy ryba o czerwonym grzbiecie była dla mnie ważniejsza od prawników w togach, beretach lub frakach.
Więc zacząłem działać. Najpierw zrąbałem większą ilość cienkich brzóz i osik i zacząłem budować płot poprzez rzekę, wbijając zaostrzone drągi w dno lub umocowując je pośród kamieni łożyska i, przeplatając cienkiemi gałęziami. Po dwóch dniach uciążliwej pracy w lodowatej wodzie płot mój był ukończony. Widziałem, że około tej nieoczekiwanej przeszkody gromadziły się wielkie ryby i coraz to więcej ich przybywało. Okazywały oznaki żywego zakłopotania, dotykały głowami płotu, odpływały i znów zawracały. Nareszcie zaczęły czynić usiłowania, by przeskoczyć tę przeszkodę. Wtedy często widziałem olbrzymie srebrne ryby o czerwonych grzbietach i ogonach, długie na metr i więcej, wyskakujące z rozpędem z wody, uderzające sprężystemi ciałami o ścianę z gałęzi i bezsilnie opadające zpowrotem do rzeki. Czasami dwie lub trzy ryby naraz dokonywały tego manewru. Musiałem działać. Umocowawszy nóż na długim drągu, starałem się przebić rybę, lecz wszystkie próby były nieudane. W ten sposób ryzykowałem złamaniem lub zgubieniem noża. Nie mniej bezowocne były moje usiłowania, aby zaczepić ryby sękatym drągiem i wyrzucić je na brzeg. Wtedy postanowiłem wyzyskać dążenie ryb do przejścia przez płot.
Uczyniłem to w następujący sposób:
O kilka kroków od brzegu wyrąbałem, nawpół pod wodą, okno w moim płocie, a po drugiej stronie umieściłem wysoko wystający nad wodą kosz, który uplotłem z cienkich prętów wikliny. Uzbrojony w krótki i ciężki kij, czekałem na zdobycz. Po kilku minutach do zdradzieckiego otworu w płocie zaczęły podpływać dwie wspaniałe ryby. Bardzo ostrożnie, jak gdyby namacując każdy cal, weszły do kosza, gdzie zaczęły skakać, bijąc potężnemi ogonami. Niebawem mój kij uspokoił ich zapały.
W ten sposób stałem się rybakiem. Każdy okaz ważył co najmniej 30 funtów, zdarzały się zaś okazy i po 80 funtów. Były to ryby z gatunku „tajmień“, z rodziny łososi. Po tygodniu miałem zakopanych w śniegu w zacienionym wąwozie w pobliżu mojej nory około 70 ryb. Porzuciłem polowanie i, siedząc około mojej zasadzki, biłem kijem ryby i wyrzucałem je na brzeg. Lecz słońce przypiekało coraz bardziej. Powróciwszy pewnego razu do domu, poczułem zapach gnijących ryb. Byłem zmuszony z żalem wyrzucić do rzeki cały ten zapas i ograniczyć się codzienną zdobyczą. Lecz wkrótce ryby przeszły i mój kosz-pułapka przestał dostarczać pożywienia.
Znowu wziąłem się do karabina.
Polowanie tymczasem stało się milsze i weselsze. Wiosna wszystko ożywiła. Wczesnym rankiem, prawie o świcie, las napełniał się głosami i dźwiękami dziwnemi i niezrozumiałemi dla mieszkańców wielkich, kulturalnych miast. W gęstych gałęziach cedrów głuszec śpiewa swoją krótką i namiętną pieśń miłości i pieśnią tą zachwyca szare kury, biegające pod konarami. Do tego ptasiego Carusa łatwo się wtedy podkraść na odległość pewnego strzału. Jeśli kula karabinowa ominie go, śpiewak nie usłyszy huku wystrzału i będzie ciągnął dalej swą arję, trwającą zaledwie kilka sekund.
Na dużej polanie leśnej walczą zacięcie cietrzewie-koguty, rozpuściwszy czarne wachlarze ogonów o dwóch białych zagiętych piórach, a damy, kręcąc głowami i z ożywieniem plotkując, przyglądają się zapasom, wybierając najdzielniejszych bojowników.
Zdaleka echo przynosi głuchy i groźny, lecz zarazem pełny dziwnie namiętnego wołania ryk jelenia, tęskniącego do towarzyszki. W górach rozlegają się krótkie beczenia dzikich kozłów. Pomiędzy krzakami i na polanach skaczą i zabawiają się gonitwą zające, a tuż zaraz przyczajony, zda się wciśnięty do ziemi, czyha na nie rudy lis.
Tylko wilków nie słychać, gdyż w tych leśnych i górzystych miejscowościach nie mają te drapieżniki nic do roboty.
Ale był niedaleko ode mnie inny sąsiad. Ponury, samotny i dziki. Byliśmy wzajemnie dla siebie niebezpieczni i odrazu zrozumieliśmy, że jeden z nas musi ustąpić i odejść na zawsze.
Kiedyś, powracając do domu z wielkim głuszcem na plecach, spostrzegłem w krzakach czarną, powoli ruszającą się masę. Zatrzymałem się, i, przypatrzywszy się uważnie, zobaczyłem niedźwiedzia, który rozrywał łapami mrowisko i łapczywie zjadał jajka i poczwarki mrówek. Zwęszywszy człowieka, niedźwiedź, głośno i gniewnie sapiąc, szybko się oddalił, zadziwiwszy mię swoim biegiem.
Nazajutrz, gdym jeszcze leżał na swem posłaniu, obudził mnie jakiś szmer za tylną ścianą nory. Ostrożnie wyjrzałem i zobaczyłem swego brunatnego sąsiada. Stał na tylnych łapach i ze świstem wciągał powietrze, ciekawie i bacznie rozglądając się dokoła; widocznie zastanawiał się nad kwestją, jaka to istota przejęła obyczaje niedźwiedzie i mieszkała przez zimę w barłogu pod korzeniami drzewa.
Krzyknąłem i uderzyłem siekierą w dno mego kotła. Mój wizytator ze wszystkich sił rzucił się do ucieczki i w mgnieniu oka zniknął pośród skał i krzaków.
Jednak ta wizyta nie podobała mi się. Była to jeszcze zbyt wczesna wiosna dla przebudzenia się niedźwiedzia. Stąd wywnioskowałem, że mój sąsiad należał do chorobliwego, bardzo złośliwego typu „mrówczaków“ typu nienormalnego, nadużywającego wszelkich przepisów niedźwiedziej etykiety. Wiedziałem, że taki samotnik jest zawsze zły i zuchwały, postanowiłem więc należycie przygotować się do następnego spotkania. Te przygotowania zresztą trwały bardzo krótko. U pięciu kul mego karabina ściąłem wierzchołki niklowe i sfabrykowałem tak zwane „dum-dum“ — dostatecznie przekonywujący argument dla intruza. Po herbacie poszedłem na miejsce, gdzie po raz pierwszy spotkałem niedźwiedzia, i gdzie spostrzegłem mrowiska.
Obszedłem całą górę, zaglądając do wszystkich wąwozów, lecz nigdzie nie spotkałem misia. Rozczarowany i zmęczony powracałem do domu i tu nieoczekiwanie natknąłem się na niebezpiecznego sąsiada. Właśnie wychodził z mojej nory, zawzięcie węszył przy ziemi i ciągnął mój kożuch.
Wystrzeliłem. Kula trafiła zwierzę w bok. Ze wściekłym rykiem podniósł się na tylne łapy i ruszył ku mnie. Druga kula strzaskała mu biodro. Niedźwiedź usiadł, lecz natychmiast, ciągnąc za sobą łapę i próbując wstać, znowu szedł na mnie z rykiem. Za trzecim wystrzałem padł, ugodzony w serce.
Mój sąsiad ważył około 200—250 funtów, a był bardzo... smaczny.
Żywiąc się jego mięsem, doczekałem czasu, gdy ziemia wyschła, rzeki stały się możliwe do przebycia i gdy nareszcie mogłem ruszyć w stronę siedzib ludzkich drogą, którą wskazał mi Iwan.
Z wielką ostrożnością przyszedłem do małej, zaginionej w lesie wsi, Siwkowej, i zatrzymałem się u syberyjskiego chłopa Tropowa.
Gdy teraz przypominam sobie wszystko, co zaszło ze mną podczas mego samotnego życia w syberyjskiej tajdze, dochodzę do pewnych wniosków.
W każdym kulturalnym człowieku, wówczas, gdy zachodzi konieczność surowej walki o byt, może odrodzić się pierwotny człowiek-myśliwy i wojownik, który dopomaga mu w walce z naturą. W tem jest przewaga człowieka kulturalnego nad niekulturalnym, który nie posiada dostatecznej wiedzy i siły woli do prowadzenia zwycięskiej walki. Lecz przyszedłem też do przekonania, że niema nic potworniejszego dla człowieka kulturalnego nad całkowite osamotnienie i uświadomienie sobie, że jest zupełnie odcięty od świata, ludzi i warunków normalnego życia. Jeden krok, jedna chwila załamania się woli — a nastąpi ponury szał, który opanuje mózg i doprowadzi człowieka do nieuniknionej zguby.
Przeżyłem straszliwe dni walki z chłodem i głodem, lecz stokrotnie straszniejsza była walka z dręczącemi duszę myślami!
Wspomnienia tych dni wstrząsają mem sercem i mózgiem.
Pobyt mój we wsi Siwkowej nie trwał długo, jednak zdążyłem wyzyskać go jak najlepiej. Najpierw udało mi się posłać godnego zaufania człowieka do miasta, skąd znajomi dostarczyli mi pieniędzy, bieliznę, buty, trochę niezbędnych lekarstw, ubranie, a co najważniejsze, fałszywy paszport na inne nazwisko, które pozwoliło mi osobiście umrzeć dla bolszewików; powtóre zdążyłem, w mniej lub więcej spokojnej atmosferze, w gościnnym domu Tropowa, ułożyć plan mojej dalszej włóczęgi.
Do Siwkowej doszły wiadomości, że wkrótce po spłynięciu lodu na Jeniseju, mają tu zjechać bolszewiccy urzędnicy w celu zarekwirowania bydła u włościan dla czerwonej armji. Zostawać tu było niepodobieństwem, więc oczekiwałem tylko chwili, gdy Jenisej skruszy i zaniesie do oceanu swoje kajdany lodowe i gdy można będzie popłynąć czółnem.
Wyleczyłem z tyfusu plamistego jednego z miejscowych chłopów i ten podjął się odwieźć mię o 90 kilometrów na południe do jakiejś, porzuconej oddawna, kopalni złota.
W różnych miejscach Jeniseju lód już popękał, lecz rzeka była jeszcze prawie cała pod potężną korą lodową. Pewnego poranku usłyszałem ogłuszający huk lodu i szum wyrywającej się z uwięzi wody. Wybiegłem na brzeg Jeniseju i ujrzałem groźny, lecz wspaniały obraz walki żywiołów.
Jenisej pod parciem dawno już płynącego od południa lodu, poczynił z niego w kilku miejscach olbrzymie tamy, które podniosły poziom wody w łożysku pośród skał. Teraz woda zrywała te tamy z hukiem i trzaskiem i wlokła całe pola lodowe na północ, ku oceanowi Lodowatemu.
Jenisej, „ojciec Jenisej“, jest jedną z największych i najdłuższych rzek Azji, bardzo głęboką, lecz ściśniętą w całej środkowej części łożyska wysokiemi, skalistemi brzegami. Olbrzymi potok wody unosił teraz całe mile pól lodowych, krusząc je na wystających z wody skałach, lub kręcąc z gniewnym szumem i pluskiem wielkie kry około przylądków, wrzynających się daleko do rzeki; płynęły czarne drogi, które ciągnęły się wzdłuż zamarzniętej rzeki, wybudowane na lodzie szałasy dla podróżników, jadących z towarami z Minusińska do Krasnojarska.
Czasami rzeka stawała, i wtedy gromadziły się stosy kry, tworząc wały i ściany, co chwila opadające i znowu wznoszące się do góry. Woda wzbierała coraz wyżej i wyżej, znosząc całe warstwy ziemi wraz z drzewami i krzakami, zrzucając do rzeki wielkie odłamy skał i pozostawiając na brzegu olbrzymie tafle niebieskiego lodu. Pod parciem wody tamy te padały z łoskotem, a kra mknęła z podwójną szybkością, rozpryskując się i łamiąc z brzękiem tłuczonego szkła.
Na zakrętach rzeki i koło skał panował chaos, przejmujący zgrozą. Grube tafle i odłamy lodu, wyrzucane w powietrze, waliły o skały, odrywały kamienie i drzewa, tworzyły pasma gór lodowych ciągnące się na dziesiątki kilometrów. Trwały one do lata, póki ich słońce nie roztopiło.
Obserwując ruch lodów, nie mogłem bez przerażenia i wstrętu patrzeć na ofiary, które niósł groźny Jenisej. Były to ciała ludzi, straconych przez minusińską „czeka“: oficerów, żołnierzy i kozaków rozproszonej armji nieszczęśliwego adm. Kołczaka. Setki tych trupów, może tysiące, z odrąbanemi głowami i rękami, z oszpeconemi twarzami i ciałami, napół spalone, z wyciętemi na piersiach i nogach kawałami skóry, z wykłutemi oczami i zdruzgotanemi głowami — płynęły na kawałach kry, szukając dla siebie mogiły, lub obracając się w szalonych wirach pomiędzy lodowemi bryłami. Kra miotała niemi, druzgotała je, rozcierała na miazgę, rozrywała na kawały i wyrzucała na płaskie wyspy rzeczne i na mielizny około brzegów. Kierując się wzdłuż Jeniseju, ciągle spotykałem gnijące trupy ludzkie i końskie, szarpane przez drapieżne ptaki i zdziczałe psy. W jednem miejscu widziałem na brzegu 300 trupów końskich, wyrzuconych przez rzekę, a dalej w krzakach wikliny znalazłem 70 ludzkich ciał, czyli raczej części ciał. Mdły, słodkawy zapach gnijącego mięsa płynął z wiatrem, a nad tą ponurą miejscowością krążyły sępy i kruki, przeraźliwie kraczące.
Nareszcie Jenisej przerwał lodowe więzy, i przede mną mknął wezbrany potworny potok mętnej, wirującej wody, unosząc na północ do oceanu resztki kry, porwane drzewa i trupy... trupy.
Wynajęty przeze mnie chłop z pomocą swego syna wsadził mię do czółenka, wypalonego z pnia cedrowego, złożył mój skromny majątek, i, odpychając się długiemi drągami, popłynęliśmy przeciw prądowi, trzymając się brzegu.
Ciężka to była praca! Trzeba było wiosłować około wystających skał, walcząc z szalenie wartkim prądem. Przy samych skałach wszyscy trzej czepialiśmy się rękami kamieni i, wytężając siły, pchaliśmy czółno naprzód. Lecz dla przepłynięcia kilku metrów traciliśmy bardzo dużo czasu, walcząc o każdy centymetr mknącego na nas i porywającego nas za sobą prądu.
Tak płynęliśmy trzy dni, aż dotarliśmy do celu naszej podróży — do oddawna porzuconej kopalni złota. Tam przemieszkałem dwa tygodnie w rodzinie stróża. Biedacy przymierali z głodu, a więc w niczem nie mogli być mi pomocni. Karabin jeszcze raz stał się moim opiekunem, dostarczając żywności i dla mnie, i dla moich gospodarzy.
Pewnego razu przyjechał jakiś technik. Ja już się nie ukrywałem, gdyż życie leśne nadało mi taki wygląd, że nikt poznać mię nie mógł. Łatwo mogłem uchodzić za zwykłego myśliwego sybirskiego, za jakiego się też podawałem. Jednakże nasz gość był człowiekiem badawczym i przenikliwym. Odrazu odgadł moje incognito, które zresztą niebardzo starałem się zachować, gdyż zrozumiałem, że nie jest bolszewikiem. Tak też było. Mieliśmy wspólnych znajomych i jednakowe poglądy na sprawy. Przytem pokazało się, że jest to Polak, agronom z zawodu. Mieszkał w jakiejś ustronnej wsi, kierując robotami górniczemi, unikał podróży do miasta, starając się, żeby o nim zapomniały władze.
Postanowiłem razem z nim uciekać z Rosji.
Dawno już ułożyłem plan ucieczki. Znając geografję Syberji, po której dużo podróżowałem, przyszedłem do wniosku, że mamy jedyną drogę ratunku — przez półzależny od Rosji i Chin kraj Urianchajski, a więc przez źródła rzeki Jenisej do Mongolji i dalej na wschód do Pacyfiku. Podczas rządów Kołczaka projektowałem wyprawę naukową do Mongolji, więc starannie wystudjowałem literaturę i mapy tego kraju, do którego należy i Urianchaj.
Postanowiliśmy obecnie urzeczywistnić zuchwały plan, przedostania się przez sowiecką Syberję.
Po kilku dniach jechaliśmy już konno przez lasy lewego brzegu Jeniseju na południe, starając się omijać wsie i osady i nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Zresztą należy zaznaczyć, że gdy wypadało nam zatrzymać się u chłopów, ci przyjmowali nas bardzo gościnnie i, chociaż nie znali nas, otwarcie wypowiadali swą nienawiść do bolszewików-komunistów, obdzierających włościan.
W jednej wsi powiedzieli nam, że od strony Minusińska dąży do Krasnojarska znaczny oddział „czerwonych“, wysłanych dla wyłapywania „białych“. Odjechaliśmy dalej od brzegu Jeniseju i tak zwanej Aczyńskiej drogi, zapadliśmy w lasy, gdzie przesiedzieliśmy do sierpnia, ponieważ przez całe lato bolszewickie oddziały karne wałęsały się po borach, tropiąc i zabijając bezbronnych, prawie nieodzianych oficerów i kozaków byłej armji Kołczaka, którzy ukrywali się w lasach od niechybnej śmierci z rąk sowieckich katów. Później, na jesieni, przechodząc przez te miejsca, natrafiliśmy na niewielką polanę, gdzie na otaczających ją drzewach wisiało 28 oficerów z wyciętemi gwiazdami na piersiach. Wiedzieliśmy dobrze, że taki sam los spotkałby i nas, gdybyśmy wpadli w ręce tej „najbardziej postępowej“ demokracji na świecie.
Przysięgliśmy więc sobie, że żywymi nas bolszewicy nie wezmą. Posuwając się na południe, spotykaliśmy ludność coraz bardziej wrogą dla bolszewików, gdyż był to kraj starych syberyjskich osadników i kozaków.
Wreszcie z lasów wynurzyliśmy się na bezgraniczną płaszczyznę Czułym-Minusińskich stepów, przeciętych czerwonemi grzbietami Kizył-Kaja i wielkiemi słonemi jeziorami: Szyro, Szunet, Forpost i innemi.
Jest to kraina mogił, jedno olbrzymie, historyczne cmentarzysko. Narody, plemiona, szczepy, ciągnęły temi stepami, zatrzymując się tutaj na czas dłuższy lub przemijając, jak widma nocne, i pozostawiając po sobie mogiły, kurhany, monolity. Tysiące wielkich i małych „dolmenów“ — mogił dawnych właścicieli tych stepów, majestatyczne kurhany z kamieni i czaszek ludzkich, wykute na skałach znaki, które stawiał niegdyś Wielki Mongoł Dżengiz, a po nim Ugedej, straszliwy bicz Boży, ciągnęły się z południa na północ nieskończonym szlakiem.
Teraz tu panami byli Tatarzy szczepu abakańskiego, bogaci, gościnni i kulturalni. Obecnie przed nawałnicą bolszewicką wynieśli się do Urianchaju, Mongolji, nawet do Tybetu, a w pozostałych tkwiła głęboka nienawiść do znęcających się nad nimi komunistów. Przytem zmartwychwstała w nich, zdawało się, przed wiekami zgasła, idea Dżengiz-Chana o zwalczeniu kultury Zachodu i o utwierdzeniu nowego prawa, kierowanego i ustalonego przez naukę mędrca Buddhy, prawa szlachetnego i wzniosłego ducha ludzkiego. Nieraz pastuchy tatarscy, siedząc przy ognisku, napół śpiewali, napół opowiadali legendy o Wielkim Mongole, o synu jego Kubłaj-Chanie, o krwawym Tamerlanie, o szlachetnym, promiennym Baber-Sułtanie i o nieszczęśliwym Amursan-Chanie.
Czułym-Minusińskie stepy oddawna stały się takiem miejscem ciągłych potyczek, mniejszych i większych walk pomiędzy Tatarami i „oswobodzonymi“ Rosjanami, jakiem niegdyś w Rzeczypospolitej Polskiej były słynne „Dzikie Pola“, tylko rolę „dziczy krwawej“ wzięli na siebie „obrońcy rewolucji i wolności“ — rosyjskie bandy bolszewickie.
Tatarzy przyjmowali nas uprzejmie, karmili i dawali nam przewodników, czyniąc dla nas wywiady, abyśmy nie trafili na jaki czerwony patrol. Otwarcie mówiliśmy, że uciekamy z Rosji do naszej ojczyzny, która jest też ojczyzną dla wielu Tatarów, obywateli wolnej Polski. Ponieważ mieliśmy od Tatarów adresy pewnych osób i listy ochronne, nasza podróż przez stepy odbyła się bardzo szczęśliwie.
Po kilku dniach z wysokiego brzegu Jeniseju zobaczyliśmy płynący z Krasnojarska do Minusińska statek „Orzeł“, wiozący czerwonych żołnierzy, a w kilka godzin później — ujście rzeki Tuby, przeciw prądowi której musieliśmy się posuwać, dążąc ku górom Sajańskim, stanowiącym granicę północnej prowincji Mongolji, — naszej „ziemi obiecanej“ — Urianchaju. Uważaliśmy część drogi, biegnącą brzegami Tuby, a dalej — wzdłuż dopływu rzeki Amył, za najniebezpieczniejszą, gdyż doliny tych rzek są bardzo zaludnione, sąsiedztwo zaś z komunistycznym Minusińskiem zdemoralizowało do szczętu ludność miejscową, która chętnie wstępowała do czerwonych partyzanckich oddziałów bandytów: Szczecinkina i Krawczenki.
Tatarzy wpław przeprowadzili nocą nasze konie na przeciwległy brzeg Jeniseju, a potem przysłali po nas kozaka, który czółnem przewiózł nas ze szczupłemi bagażami. O świcie byliśmy już w gęstych zaroślach na małej wysepce w ujściu Tuby i rozkoszowaliśmy się słodkiemi i aromatycznemi jagodami czeremchy i czarnych porzeczek, rosnących w wielkich ilościach.
Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty, posuwaliśmy się brzegiem Tuby. Co 15—20 kilometrów natrafialiśmy na duże, po 100—400 domów liczące sioła, rządzone przez miejscowe sowiety, kierowane rozkazami sowietu i czeki z Minusińska. Wszędzie spotykaliśmy sowieckich wywiadowców i szpiegów, lecz ratowały nas dotychczas nasze dobrze sfabrykowane paszporty techników, delegowanych do robót budowlanych.
Ominąć tych siół niepodobna było z dwóch przyczyn. Najpierw nasze usiłowania, by ominąć siedziby ludzkie, przy ciągłych spotykaniach z chłopami w drodze, wzbudziłyby całkiem zrozumiałe podejrzenia; niezawodnie bardzo prędko aresztowałby nas jakiś najbliższy „sowiet“ i odstawił do minusińskiej „czeki“, któraby naturalnie znalazła dla nas miejsce w Jeniseju; powtóre — dokument mego towarzysza dawał prawo do wynajęcia rządowego wozu o dwóch koniach dla celów służbowych. Wobec tego musieliśmy odwiedzać miejscowe sowiety i zmieniać konie. Swoje wierzchowce oddaliśmy kozakowi, który przewiózł nas przez Jenisej, a później odstawił do najbliższego sioła, gdzie dostaliśmy pierwsze rządowe konie pocztowe.
Wspominając drogę po Tubie, muszę zaznaczyć, że z małemi wyjątkami wszyscy chłopi byli bardzo wrogo usposobieni do bolszewików i, słysząc od nas chłodne lub krytyczne uwagi o sowietach, starannie nam dopomagali; szczególnie dawało się to odczuwać w domach sektantów i kozaków. Odpłacaliśmy za gościnność leczeniem chorych i radami gospodarczemi. Spotkaliśmy kilka wsi komunistycznych, których ludność była jednak niesyberyjskiego pochodzenia. Byli to nowi osadnicy, przysyłani jeszcze za czasów imperjum z Ukrainy — pijani, leniwi, tępi i mściwi chłopi, których rdzenni Sybiracy nienawidzą, nazywając ich „szpana“, co znaczy — szumowiny, wyrzutki.
Bardzo szybko nauczyliśmy się odróżniać wsie komunistyczne od niekomunistycznych.
Gdy wjeżdżaliśmy do wsi, pobrzękując dzwoneczkami uprzęży końskiej, a siedzący przed domostwami starcy powoli wstawali i kryli się za wrotami, mrucząc:
— Znowu jakichś djabłów-„towarzyszy“ przyniosło licho! — wtedy wiedzieliśmy, że jesteśmy śród prawdziwych, uczciwych, wolnych Sybiraków. Lecz gdy w innej wsi chłopi obstępowali nas, zarzucając pytaniami:
— Skąd, towarzysze? Poco, towarzysze? Czy to wypadkiem nie towarzysz-komisarz? — wtedy mieliśmy się na baczności i byliśmy bardzo oględni w słowach i czynach.
Spotykaliśmy również wsie i sioła, których ludność prawie zupełnie wymarła na tyfus plamisty. Zresztą wszędzie ta straszliwa epidemja, która dotarła aż pod grzbiet Sajanów, zdziesiątkowała ludność wsi syberyjskich wzdłuż całego systemu rzeki Jeniseju. Żyzne łany czarnoziemu leżały odłogiem, bo nie starczyło ludzi dla uprawy roli; zresztą nie było już koni i bydła, gdyż komuniści zarekwirowali całą chudobę konserwatywnego i bogatego chłopstwa syberyjskiego, oszczędzając tylko leniwych i występnych osadników, przybyłych z Rosji europejskiej lub z Ukrainy.
Bardzo przykre chwile przeżyliśmy w wielkiem siole Karatuz. Jest to raczej miasto niż sioło. Tu przed okresem bolszewizmu istniały dwa gimnazja, a ludność dosięgała 25 000 mieszkańców. Karatuz to stolica kozaków jenisejskich, miasto bogate i wesołe. Obecnie zmieniło się ono do niepoznania. Chłopi z Rosji i Ukrainy, uzbrojeni i podbudzeni przez agentów bolszewickich, wycięli ludność kozaczą, rozgrabili wszystkie domy; stały teraz popalone, z wybitemi drzwiami i oknami, ze śladami kul w murach i w dachach.
Gdy podjechaliśmy do sowietu, aby zmienić konie, otoczyła nas gromada jakichś bardzo podejrzanych drabów. Pokazało się, że trafiliśmy na posiedzenie wysokich komisarzy, przybyłych tu dla jakiejś sprawy z minusińskiej „czeki“.
Draby zaczęli nas indagować i żądać pokazania dokumentów. Nie mieliśmy bynajmniej pewności, że nasze papiery wywrą pożądane wrażenie, więc staraliśmy się uniknąć rewizji paszportów.
Mój towarzysz-agronom powiedział mi później:
— Co za szczęście, że u bolszewików wczorajszy nieudolny szewc piastuje urząd gubernatora, a uczeni ludzie tymczasem zamiatają ulice lub czyszczą stajnie czerwonej kawalerji! Z bolszewikami, bądź co bądź, można się dogadać, ponieważ oni nie odróżniają „dezynfekcji“ od „influency“ i „antracytu“ od „apendicitis“. W nich można wszystko wmówić, dopóki nie wypuszczą kuli z rewolweru...
Rzeczywiście, udało nam się wmówić w komisarzy „czeki“ wszystko, co uważaliśmy za potrzebne. A więc kreśliliśmy im wspaniały obraz przyszłego rozwoju kraju, gdy wybudujemy szosy i mosty, które dadzą możność eksportowania lasu, wełny, skór z Urianchaju, rud, nafty, i złota z Sajanów, bydła z Mongolji, drogich futer z lasów, rosnących u źródeł Jeniseju...
Nasza „oda“ trwała około godziny, lecz triumf po niej był zupełny, gdyż „czekiści“, zapomniawszy już o dokumentach, sami przenosili nasze rzeczy na nowy wóz i życzyli nam powodzenia na chwałę rządu sowietów.
To było ostatnie nasze zajście w granicach Rosji.
Po przebyciu doliny rzeki Amył szczęście nam sprzyjało. Spotkaliśmy na promie za Karatuzem starszego dozorcę milicji, który wiózł z sobą kilka karabinów i magazynowych rewolwerów Mauzera. Były one przeznaczone dla oczekiwanej wyprawy milicji w głąb Urianchaju w celu pościgu za jakimś kozackim oficerem, „katem wolnego, rewolucyjnego ludu“, jak go nazywał nasz nowy znajomy. Nowina ta była dla nas bardzo ważna, gdyż łatwo moglibyśmy się spotkać z tym oddziałem, a nie mieliśmy pewności, czy oda o szosach i mostach po raz drugi będzie miała magiczny wpływ na tych bandytów. Ostrożnie wybadawszy dozorcę, ustaliliśmy drogę, którą miała wyruszyć ekspedycja. W ostatniej wsi rosyjskiej na pograniczu Urianchaju, zatrzymaliśmy się w jednym domu z dozorcą, czekając na zmianę koni. Podczas przekładania rzeczy, zauważyłem nagle zachwycony, wniebowzięty wzrok dozorcy, zwrócony w stronę mojego tobołka.
— Co się wam tak podobało? — spytałem.
— Spodnie... — wyszeptał przedstawiciel milicji sowieckiej — spodnie!
Istotnie, otrzymałem od swoich przyjaciół zupełnie nowe spodnie z czarnego, grubego sukna, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej właśnie części mojej garderoby utkwił oczy milicjant.
— A czyż wy nie macie zapasowych spodni? — spytałem go, planując moralny atak na zachwyconego dozorcę.
— Nie! — odparł ze smutkiem w głosie. — Sowiety nie dają. Sami, powiadają, bez spodni chodzimy. A moje tymczasem zupełnie się zniszczyły. Spójrzcie no sami!
Mówiąc to, odchylił połę swego kożucha i ukazał mi spodnie, które przypominały raczej sieć na grube ryby. Dziwiłem się, jakim sposobem biedaczysko mógł się w nich utrzymać.
— Sprzedajcie... — z prośbą w głosie odezwał się po chwili milicjant.
— Nie mogę, sam potrzebuję! — odparłem stanowczo.
Namyśliwszy się trochę, zbliżył się do mnie i szepnął:
— Pójdźmy na dwór, pomówimy! Tu niedogodne miejsce...
Wyszliśmy.
— Słuchajcie! — zaczął. — Jedziecie do Urianchaju! Tam nasze sowieckie pieniądze nic nie są warte, za nie nic nie kupicie. A jest tam co kupić! Sobole, lisy, gronostaje, złoto także można tanio nabyć wzamian za jakąś drobnostkę. Tam wszystko można dostać za karabiny i naboje. Macie z sobą tylko jeden karabin. Ja wam dam jeszcze jeden i 100 naboi do niego, a wy mnie... spodnie. Co? dobrze?
— Nam nie trzeba broni, nas chronią nasze dokumenty! — niby nie rozumiejąc, o co chodzi, odpowiedziałem spokojnie.
— Ale nie! — żywo odezwał się milicjant. — W Urianchaju zamienicie karabin na futra, albo na złoto. Oddam wam karabin na zawsze, na wieczną własność. Rozumiecie?
— A! teraz rozumiem — rzekłem. — Ale w takim razie tego mało za spodnie. Spodni, i do tego takich wspaniałych, nigdzie w Rosji nie znajdziecie. Cała Rosja chodzi obecnie bez spodni. A za karabin dadzą mi jedną skórkę sobola. Co ja będę z nią robił?
Słowo po słowie dopiąłem swego. Nowy znajomy otrzymał moje spodnie, a ja karabin ze 100 nabojami i dwa mauzerowskie pistolety z 80 nabojami. Od tej chwili byliśmy uzbrojeni i mogliśmy stawiać poważny opór w razie przygody. Nadto szczęśliwy posiadacz nowych spodni wydał nam rządowe poświadczenie na prawo posiadania broni.
W ten sposób prawo i siła były po naszej stronie.
Dozorca dopomógł nam nabyć we wsi od bogatego chłopa trzy konie, dwa pod siodło i jednego pod toboły, wynająć przewodnika, który był prawnukiem zesłańca, Polaka, hr. Przeździeckiego, kupić sucharów, mięsa, soli i masła. Wypocząwszy jeden dzień, ruszyliśmy w stronę źródeł Amyłu, kierując się ku Sajanom, za któremi już nie mogliśmy spotkać „czerwonych“, ani głupich, ani mądrych...
Trzy dni zabrała nam droga od ujścia Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzy dni ciągłego poczucia bezprawia, bezpośredniego niebezpieczeństwa i bliskiej, głupiej śmierci z rąk oszalałej dziczy.
Wielka siła woli, panowanie nad wrażeniami, zimna krew i upór w dążeniu do celu dopomogły nam szczęśliwie ominąć niebezpieczeństwa i nie stoczyć się w przepaść, na dnie której leżały już setki ludzi, pragnących wykonać to, co nam się udało. Czy naszym nieszczęśliwym poprzednikom nie starczyło wytrwałości i pomysłowości, czy, być może, nie umieli oni układać ody na cześć przyszłych mostów, szos i kopalń, czy też poprostu nie mieli z sobą... dobrych, zbywających spodni?
Nie można pominąć jednego bardzo ciekawego zjawiska historycznego, które rzuciło się nam w oczy podczas podróży brzegami Jeniseju, Tuby i Amyłu. Prawym brzegiem Jeniseju, oraz brzegami Tuby i Amyłu, ukryty w gęstych krzakach i leśnych zaroślach, ciągnie się nieskończenie długi szlak nieznanych mogił. Chłopi syberyjscy nazywali je „czudzkiemi mogiłami“, czyli mogiłami nieznanych ludzi. Szlak ten dochodzi aż do Krasnojarska, niektórzy zaś badacze znaleźli te same mogiły aż na brzegach oceanu Lodowatego. Drogi, któremi ciągną się mogiły, topografja miejscowości, a później poczynione przez archeologów badania dowiodły, że jakieś plemię mongolskie szło niegdyś od południa ku północy lewym brzegiem Jeniseju, kryjąc się w lasach w obawie przed napadami tubylców-koczowników i pozostawiając po sobie mogiły. Umierali ci przybysze z ręki Tatarów, koczujących w stepach Minusińskich i Czułymskich, umierali z głodu i chorób, z wyczerpania, od zbyt surowego dla nich klimatu stepów. Z resztek sprzętów i ubrań, znalezionych w mogiłach, można było sądzić, że nie było to plemię wojownicze, lecz plemię myśliwych i hodowców bydła.
Skąd wędrowało ono i dokąd? Na to pytanie uczeni rosyjscy odpowiedzi nie dawali, gdyż badali mogiły, leżące na przestrzeni od Minusińska do Krasnojarska, nie troszcząc się o poznanie geografji tego zjawiska. A tymczasem geografja i legendy mongolskie rzucają jaskrawe światło na pochodzenie „czudzkich mogił“.
Wielki Mongoł, Dżengiz-Chan, ruszył na czele hord azjatyckich do Europy. Droga jednej części jego konnej armji przechodziła przez Urianchaj. Czy sam Dżengiz szedł tamtędy, czy któryś z jego wodzów — niewiadomo, i różnie o tem mówią legendy i kroniki mongolskie. Jednakże wiadomo, że mongolscy wodzowie, zachwyceni celnością łuczników urianchajskich, oraz niezwykłą wytrwałością tych niezrównanych jeźdźców, postanowili zaciągnąć ich do swoich szeregów. Urianchowie jednak odmówili posłuszeństwa, wręcz oświadczywszy, że ich kraj jest „krajem odwiecznego pokoju“, i że ich wiara zabrania przelewu krwi „ptasiej, rybiej i ludzkiej”.
Nie pomogły groźby i surowe kary, podczas których na rzece Dżabartaszu zginęło 300 wybitniejszych ludzi ze starszyzny tubylczej. Pod naciskiem hord dżengiz-chanowych Urianchowie zaczęli porzucać ojczyznę, wyruszając na wygnanie dwiema drogami: Kiemczykiem na południe, gdzie weszli do obecnego obwodu kobdoskiego i zatracili mowę i wiarę przodków, Amyłem i Tubą na Jenisej i dalej na północ. Rzece Tubie nadali swoje stare historyczne imię „Tubów“, szczepu, który pochodził od Tatarów-Ujgurów, twórców największego na świecie imperjum koczującego. Z tych północnych wygnańców nikt już nigdy nie powrócił do pięknego Urianchaju, a kości ich leżą w tajemniczych „czudzkich“ mogiłach, w tych śladach wielkiej tragedji dziejowej, która się zakończyła w wieku XIII.
Obecni tubylcy Urianchaju, Sojoci, przechowali pamięć o przodkach, którzy uchodzili przed „demonem wojny“, Dżengizem, wierni przepisom starej wiary i moralności, kwitnącej w „kraju odwiecznego pokoju“.
Dziewicze lasy ogarnęły nas, pochłonęły. Pośród wysokiej trawy i żółkniejących krzaków wije się ledwie dostrzegalna ścieżka.
To oddawna porzucona „stara amyłska droga“, którą przed 35 laty wożono mąkę i sól, maszyny i robotników do licznych kopalń złota, porozrzucanych w systemie rzeki Amył. Ścieżka ta zbliża się do samego brzegu wartkiego Amyłu, to znika w lesie.
Wyprowadza nas ona na błotnistą równinę z ukrytemi pośród wysokiej trawy topieliskami, do gęstych zarośli, na szczyty gór, na obszerne łąki i do gęstych lasów.
Nasz przewodnik, potomek hr. Przeździeckich, o których doskonale pamięta i którymi się szczyci, chociaż już się nazywa „Preżdzieckij“, widocznie rozumie nasz istotny plan i od czasu do czasu, z trwogą patrząc na ziemię, mówi:
— Przejechało trzech jeźdźców... Konie podkute... Widocznie żołnierze...
Wkrótce jednak uspokaja się, ponieważ widzi, że ślady poszły gdzieś wbok, a później zawróciły.
— Dalej nie pojechali! — oznajmia nam Przeździecki, chytrze się uśmiechając.
— Szkoda! — mówimy mu. — W towarzystwie podróż byłaby weselsza.
Lecz chłop głaszcze swoją powichrzoną brodę i śmieje się. Widocznie nie wierzy nam.
Przejechaliśmy przez kopalnię złota, w nowych czasach urządzoną przez Amerykanów podług przepisów współczesnej techniki. Bolszewicy zrabowali to przedsiębiorstwo, wywieźli złoto, zapasy i nawet niektóre części budynków, pozostawiając kopalnię prawie zrujnowaną, głuchą i nieczynną.
Niby sztandar sowieckiej Rosji, na pagórku stała spalona cerkiew ze zdartą dachówką i krzyżem zrzuconym.
Głodna rodzina stróża pędzi tu samotne i smutne życie, narażona na stałe niebezpieczeństwo. W okolicznych lasach błąkają się bandy czerwonych partyzantów, rabują i zabijają. Czasami zatrzymują się dłużej w tych kopalniach, które niegdyś słynęły z obfitości złota, przemywają piasek i, po zdobyciu niewielkiej ilości metalu, jadą dalej, przepijając go w jakiejś odosobnionej wiosce, gdzie chłopi fabrykują spirytus z jagód i z ziemniaków, sprzedając mętny, trujący napój na wagę złota.
Te uzbrojone bandy rozbójnicze, nie podlegające żadnym prawom, są bardzo niebezpieczne. Spotkanie z niemi grozi śmiercią.
W trzy dni dojechaliśmy do przejścia górskiego Czokur, prowadzącego przez główny grzbiet Sajanów, przedostaliśmy się na przeciwległy brzeg rzeki Ałgiak i od tej chwili byliśmy już w granicach Urianchaju.
Ten kraj, zadziwiający bogactwem, zaludniony przez 60 000 wymierających Sojotów, mówiących językiem całkiem odrębnym od mowy innych mongolskich szczepów, i szczycących się tem, że przez długie wieki przechowywali ideały odwiecznego pokoju, stał się celem zakusów władz administracyjnych rosyjskich, mongolskich i chińskich. Sąsiedzi dawno rządzą się, jak szare gęsi, w Urianchaju, Sojoci zaś spokojnie płacą podatki wszystkim trzem.
Łatwo więc zrozumieć, dlaczego ta „zagranica“ nie mogła jeszcze być dla nas portem zbawienia.
Słyszeliśmy już przedtem od dozorcy milicji o projektowanej wyprawie do Urianchaju, a od Rosjan, przebywających tu, dowiedzieliśmy się, że niektóre wsie ukraińskie na Małym Jeniseju (czyli Khua-Kem) sformowały oddziały partyzanckie, obsadzając południową granicę kraju, grabiąc i zabijając podróżnych. Przed kilku tygodniami partyzanci zabili sześćdziesięciu dwóch oficerów, przekradających się do Mongolji, zrabowali i zabili kupców chińskich, prowadzących z sobą karawanę z towarami, zabili kilku niemieckich jeńców wojennych, zmykających z sowieckiego „raju“.
Możliwość spotkania tych bandytów nie wróżyła nam nic dobrego. Należało się mieć stale na baczności.
Po czterech dniach drogi dostaliśmy się na błotnistą dolinę, gdzie pośród młodego lasu stała samotna osada kolonisty rosyjskiego. Tu odprawiliśmy naszego przewodnika, który obawiał się, że śnieg pokryje przejście przez Sajany, a wtedy do lata musiałby wyczekiwać sposobności powrotu do domu.
Dalej do rzeki Sejbi miał nas przeprowadzić właściciel osady, namówiony przez naszego przewodnika.
Konie nasze były zmęczone i, chcąc nie chcąc, trzeba było dać im wypoczynek i trochę je odżywić. Postanowiliśmy spędzić tu cały dzień, a może nawet i dwa.
Nazajutrz przewodnik odjechał, życząc nam pomyślności i zdrowia.
Nie minęło godziny, gdy mała córeczka naszego gospodarza klasnęła w dłonie i zawołała:
— Sojoci przyjechali.
Do izby jeden po drugim weszło czterech Sojotów w filcowych kołpakach, i ze strzelbami w ręku.
— Mende (bądźcie pozdrowieni!) — powitali nas przybysze i zaczęli bez ceremonji uważnie oglądać nas ze wszystkich stron.
Byłem przekonany, że żaden ćwiek w naszych butach, żaden guzik ubrania nie uszedł ich badawczego wzroku. Potem jeden z nich, który był miejscowym naczelnikiem okręgowym, czyli „merinem“, zaczął nas wypytywać przez kolonistę o nasze przekonania polityczne i moralne. Posłyszawszy nasz sąd o bolszewikach, wydawał się zadowolony i uspokojony, gdyż rzekł:
— Wy — dobrzy ludzie!... Nie lubicie „ułanów“ (ułan po sojacku — czerwony). My wam pomożemy...
Podziękowałem merinowi i podarowałem mu gruby sznur jedwabny, którym zwykle przepasywałem bluzę. Wieczorem Sojoci odjechali, lecz obiecali powrócić nad ranem.
Nadszedł wieczór. Poszliśmy spojrzeć na nasze wychudłe szkapy, łapczywie skubiące brunatną, lecz pożywną trawę na łące za osadą. Wkrótce powróciliśmy do izby, gdzie gospodarz przyrządził już herbatę i kolację.
Rozmawialiśmy wesoło i swobodnie z rodziną gospodarza, gdy nagle rozległy się szczękania podków, głuche głosy ludzi, i po chwili do izby jeden po drugim weszło pięciu chłopów z karabinami w ręku i z szablami przy boku. Coś zimnego i łechcącego podstąpiło do gardła, a serce zaczęło tętnić.
Odrazu poznaliśmy w przybyszach czerwonych żołnierzy.
Na futrzanych czapkach mieli czerwone gwiazdy, a na rękawach takież opaski.
Byli to ludzie z oddziału karnego, ścigającego oficera kozackiego, o którym nam opowiadał dozorca milicji.
Podejrzliwie nas oglądając, zaczęli się rozbierać i w milczeniu usiedli przy stole. Wszczęliśmy rozmowę pierwsi, niby od niechcenia objaśniając cel naszej ekspedycji „budowy mostów i szos“ i ostrożnie wypytując przybyszów. Dowiedzieliśmy się, że wkrótce tu nadciągnie z siedmiu jeźdźcami dowódca oddziału, który ma rozkaz dla właściciela osady, aby ten przeprowadził ich na Sejbi, gdzie się ukrywa ścigany kozak.
Natychmiast z radością w głosie zawołałem, że nasze sprawy układają się bardzo szczęśliwie, gdyż możemy jechać razem.
Na to jeden z żołnierzy zagadkowym głosem zauważył:
— Wszystko rozstrzygnie towarzysz-oficer...
W tej chwili wszedł nasz przyjaciel, sojocki merin. W ten sam sposób, jak nam w dzień, zaczął się przyglądać bacznie przyjezdnym, a potem ponurym głosem zapytał:
— Jakiem prawem zabraliście Sojotowi dobrego konia, pozostawiając mu chorego i słabego?
Żołnierze wybuchnęli śmiechem.
— Pamiętajcie, że jesteście w obcej ziemi, gdzie są inne prawa i obyczaje! — rzekł merin, a w jego głosie brzmiała groźba.
— Stul gębę i wynoś się do djabła! — krzyknął jeden z bolszewików.
Lecz Sojot zupełnie spokojnie usiadł przy stole, a gospodyni niezwłocznie przysunęła mu kawał chleba i duży kubek herbaty. Rozmowa się urwała. Sojot napił się herbaty, wypalił długą i cienką fajkę, wstał i rzekł, nie zwracając się do nikogo:
— Jeżeli jutro rano koń nie będzie zwrócony właścicielowi, sami go odbierzemy.
Odwrócił się i spokojnie opuścił izbę.
Natychmiast zauważyłem wyraźną trwogę na twarzach bandytów sowieckich. Starszy żołnierz rozstawił patrole dokoła osady, i wszyscy, spuściwszy głowy, siedzieli w przykrem zamyśleniu.
Późno w nocy przyjechał oficer z siedmiu jeźdźcami. Po raporcie starszego żołnierza o zajściu z merinem oficer zachmurzył czoło i rzekł głosem, zdradzającym niepokój:
— Źle... źle! Musimy przedzierać się przez takie topielisko, a tu ci za każdym krzakiem i kamieniem będą czyhali Sojoci. Oj, źle, towarzysze...
Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał, i dlatego, nie zwracał zbytnio uwagi na nas, tem bardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałem a Sojotami. Był to niepiśmienny, ponury chłop ukraiński, który chciał się odznaczyć przed sowietami ujęciem znienawidzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojoci przeszkodzą mu w szybkiem dotarciu do rzeki Sejbi.
O świcie byliśmy już na koniach, jadąc razem z czerwonemi zbójami. Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jeźdźców sojockich. Za plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie z widełkami dla oparcia o ziemię przy strzale, który nigdy nie chybia celu.
— Poczekajcie! — rzekłem, zatrzymując oficera. — Pojadę rozmówić się z Sojotami.
Szybko popędziłem naprzód. Jeden z Sojotów był to merin, — drugi — nieznajomy tubylec, mówiący łamanym językiem rosyjskim.
— Trzymajcie się na tyłach oddziału — szepnął, zanurzając w moich oczach swój rysi wzrok — i pomóżcie nam.
— Dobrze — zgodziłem się natychmiast — lecz pogadajmy dłużej, żeby tamci myśleli, że omawiam z wami ich sprawę!
Niebawem, uścisnąłem dłonie Sojotów i powróciłem do oddziału.
— Możemy jechać! — zawołałem. — Sojoci nie będą przeszkadzali nam.
Ruszyliśmy i, gdy przejeżdżaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóch Sojotów, całym pędem koni mknących stromym zboczem góry. Niepostrzeżenie wykonałem odpowiedni manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy w tyle oddziału wraz z naszym koniem ciężarowym. Za nami jechał tylko jeden żołnierz — ponure chłopisko, patrzące na nas bardzo nieprzychylnym wzrokiem.
Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: „Mauzer“ i zauważyłem, że ten wnet ostrożnie odpiął torbę kulbaki i wysunął nieco rękojeść pistoletu.
Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego ci żołnierze, wytrawni, leśni włóczęgowie, nie odważyli się iść na Sejbi bez przewodnika.
Doliny Ałgiaku i Sejbi są przedzielone szeregami wąskich grzbietów górskich, pomiędzy któremi leżą głębokie i szerokie wąwozy z grząskiemi niebezpiecznemi torfowiskami. Było to wielkie topielisko, bagno bezdenne, jakieś martwe, przeklęte miejsce.
Konie grzęzły do kolan, padały, plątały się nogami w sieci korzeni, zanurzonych w grząskim torfie, przygniatały jeźdźców, gryzły się, chrapały, rwały rzemienie i popręgi.
Coraz częściej konie zanurzały się w bagnie prawie do kolan jeźdźca. Mój wierzchowiec wpadł do jakiegoś dołu, wypełnionego rudą, cuchnącą wodą. Nieszczęśliwy koń ugrzązł tak głęboko, że moja pierś już dotykała powierzchni wody. Wyratowaliśmy się z wielką trudnością.
Po mnie natychmiast runął wraz z koniem oficer bolszewicki, kalecząc sobie o kamień głowę bardzo poważnie.
Mój towarzysz, padając, stłukł sobie kolano. Żołnierze ciągle staczali się z siodeł i kaleczyli sobie ręce i nogi.
Przerażone konie chrapały i robiły bokami. Gdzieś daleko głucho i złowrogo krakał kruk, zwiastun nieszczęścia...
Tymczasem droga stała się jeszcze gorsza. Ścieżka prowadziła przez takie same, jak uprzednio, grząskie bagno, lecz było ono pokryte konarami złamanych, gnijących na ziemi drzew. Konie, przeskoczywszy przez olbrzymie pnie, nieoczekiwanie wpadały w głębokie trzęsawisko i zaczynały tonąć, pogrążając się coraz bardziej w czarną, cuchnącą otchłań. Jeźdźcy i konie nieustannie padali.
Wszyscy byli pokryci błotem i zbroczeni własną krwią.
Ja i mój towarzysz z przerażeniem spoglądaliśmy na nasze wierzchowce, których siły się wyczerpały, chociaż oddawna prowadziliśmy je za uzdy. Nurtowała nas myśl straszna, co zrobimy z sobą, jeżeli który z koni padnie? Przecież nie mogliśmy rekwirować koni Sojotom na wzór naszych czerwonych „towarzyszy“?!
Nareszcie wybrnęliśmy na rozległą polanę, zarośniętą gęstemi krzakami i otoczoną olbrzymiemi odłamami skał, które prawdopodobnie niegdyś stoczyły się ze szczytów gór okolicznych. Nietylko konie, lecz i ludzie zaczęli się zapadać w zimne trzęsawisko, nurzając się w niem aż do pasa i nie czując dna pod stopami. Całą powierzchnię polany stanowiła cienka warstwa torfu, pokrywającego jezioro o czarnej, gnijącej wodzie. Szliśmy pojedyńczo, w pewnej odległości jeden od drugiego, żeby zmniejszyć ciężar i uniknąć zarysowania się torfowiska; ze zgrozą spostrzegłem, że krzaki, rosnące na torfie, pochylały się i kołysały, a ziemia pod nogami uginała się, pękała, ze szczelin buchała czarna, wstrętna woda...
Każdy krok, najmniejsza nieostrożność groziły śmiercią.
Przykład mieliśmy bardzo tragiczny.
Jeden z żołnierzy spróbował zejść wraz z koniem ze ścieżki, zamierzając znaleźć na uboczu twardszą drogę. Lecz zaledwie stąpił kilka kroków, usłyszeliśmy przeraźliwe rżenie konia i błagający krzyk człowieka o pomoc.
Pod koniem i żołnierzem rozwarło się torfowisko, odsłaniając nieznaną i ponurą otchłań. Napróżno koń i człowiek czepiali się nogami i rękami brzegów cienkiej warstwy torfu. Obrywał się on coraz to więcej, a woda i płynne czarne błoto występowało szybciej i dalej. Nikt nie mógł zbliżyć się do nich, gdyż nogi śmiałka odrazu przerywały sieć gnijących traw i gałęzi.
Zdawało się, że ktoś z dołu, z dna tego topieliska podcina coraz to dalej i dalej cienką warstwę, na której trzymaliśmy się jeszcze.
Najpierw znikła głowa konia z wylękłemi, błagającemi oczyma, a później zanurzył się człowiek, wyjący z przerażenia i rozpaczy. Tylko wielkie bąble wypływały na powierzchnię czarnej wody i powoli pękały...
Nagle rozległy się trzy wystrzały.
Dźwięk ich był głuchy, bez zbytniego huku i bez echa.
Były to jednak strzały celne, gdyż oficer bolszewicki i dwaj żołnierze odrazu spadli z koni. Te, plącząc się w krzakach i rżąc, starały się przedrzeć na zbocze gór, lecz ślizgały się i padały, gdyż ziemia, przesycona podskórną wodą, osuwała się pod nogami i zwolna spełzała nadół.
Żołnierze porwali za karabiny i z przestrachem się rozglądali dokoła, nie widząc wrogów. Lecz ci ich widzieli doskonale. Padło jeszcze czterech bolszewików, ugodzonych śmiertelnie w piersi.
W tej chwili spostrzegłem, że pozostający ciągle za nami żołnierz wymierzył do mnie z karabina i coś majstrował koło cyngla.
Mój mauzer zdążył uprzedzić go dwiema kulami i pozbawić nas jednego wroga.
— Zaczynajmy! — zawołałem do swego towarzysza, i po chwili wzięliśmy udział w wystrzeliwaniu bolszewickich bandytów.
Wkrótce na polanie krzątali się Sojoci, obdzierając zabitych bolszewików i rozdzielając zdobycz. Po godzinie uciążliwej drogi zaczęliśmy się podnosić na górski grzbiet i wreszcie wyszliśmy na wysokie płaskowzgórze, zarosłe starym lasem.
— Jednakże Sojoci nie są bardzo pokojowym narodem! — zauważyłem, zbliżając się do merina.
Uważnie spoglądając na mnie, urzędnik sojocki odparł:
— To nie Sojoci zabijali...
Miał słuszność. Na bolszewików, bezprawnie wdzierających się do Urianchaju, napadli nie spokojni Sojoci, lecz przebrani w kożuchy tubylców Tatarzy abakańscy, którzy, uchodząc od władz sowieckich, wybrali ten kraj dla swoich koczowisk i stad. Dość znaczna liczba rodzin tatarskich porzuciła stepy Abakańskie i przez zachodni Urianchaj przedostała się do zachodniej Mongolji, a nawet dalej na południe, prześlizgnąwszy się niepostrzeżenie przez chińską prowincję Kansu i dotarłszy aż do północnego Tybetu. Tu, zapłaciwszy daninę plemionom tybetańskim, Tatarzy wyrobili sobie prawo koczowania aż do upadku rządów komunistycznych w Rosji. Tatarzy, którzy uczynili napad na bolszewików na trzęsawisku pomiędzy Ałgiakiem i Sejbi, mieli doskonałego przewodnika i tłumacza, Kałmuka-lamaitę.
Noc przed rzeką Sejbi spędziliśmy w lesie przy ognisku, a Tatarzy do świtu prawie opowiadali nam o bezprawiach, mordach i grabieżach, jakich dopuszczali się komisarze bolszewiccy w stepach, gdzie niegdyś utwierdził swą władzę i prawo wódz Mongołów — Dżengiz-Chan, władca Azji i połowy Europy. Te opowiadania tchnęły grozą i nienawiścią niepohamowaną.
Wczesnym rankiem podjeżdżaliśmy do niewielkiej rosyjskiej osady, a zbliżając się do niej, spostrzegliśmy wyglądających z lasu jeźdźców. Jeden z naszych znajomych Tatarów pomknął ku nim i, pomówiwszy chwilę, powrócił, wołając:
— Wszystko w porządku! Jedźmy prędzej!
Pojechaliśmy szeroką drogą, która biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z cienkich modrzewi, otaczającego obszerny plac łąki i lasu, gdzie chodziło spore stado jeleni; były to, tak zwane „izubry“, czyli „morały“, które hodują miejscowi koloniści rosyjscy. Na wiosnę rogi tych pięknych zwierząt podlegają spiłowaniu, gotowaniu w specjalny sposób i suszeniu. Spreparowane rogi, noszące nazwę „panty“, sprzedawane są Chińczykom, jako najpotężniejszy i najcenniejszy środek leczniczy, uznany przez medycynę szkoły tybetańskiej. Cena „pantów“ dosięga czasami wartości złota.
W osadzie przyjęto nas z wielką trwogą i niepokojem.
— Chwała Bogu! — wykrzyknęła żona gospodarza. — Myśleliśmy, że...
Nagle urwała, spojrzawszy na męża.
Ciągłe niebezpieczeństwo wyrabia zmysł spostrzegawczy i ostrożność. Nie rozbierając się i nie zdejmując siodeł z koni, bacznie przyglądaliśmy się ludziom i badaliśmy sytuację. Swój „mauzer“ zatknąłem za klapę kożucha i zacząłem oglądać się dokoła, wyraźnie czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Najpierw zauważyłem kolbę karabina, ukrytego na łóżku pod stosem poduszek. Dalej zwróciłem uwagę na parobków, kręcących się po osadzie i po domu. Niezawodnie nie byli to prości chłopi, chociaż obrośnięci, opaleni, brudni i źle odziani. Oni ze swej strony też bardzo uważnie patrzyli na nas i na chwilę nawet nie pozostawili nas samych z gospodarzami.
Coś się działo, czego jeszcze nie rozumiałem. W tej chwili właśnie wszedł nasz przyjaciel merin i zaczął po sojocku coś opowiadać gospodarzowi. Ten bardzo się ucieszył i natychmiast zbliżył się do nas z wyciągniętą dłonią.
— Wybaczcie nam! — rzekł. — Lecz zrozumiecie, że w takie czasy na dziesięć tysięcy ludzi można spotkać tylko jednego uczciwego człowieka i 9999 bandytów!
Z rozmowy pokazało się, że nasz gospodarz już miał wiadomość o dążącym do niego z Ałgiaku oddziale „towarzysza oficera“, ścigającego oficera kozackiego, który rzeczywiście ukrywał się tu, lecz obecnie zbiegł dalej. Jednak poinformowano go o tragicznym końcu pościgu za nim. Lecz wszystko to nie uspokoiło starego kolonisty, gdyż przyszła wiadomość, że od strony Usińskiego kraju zbliżał się do Sejbi znaczny oddział jazdy bolszewickiej, ścigający Tatarów, uchodzących z Rosji z bydłem i z końmi.
— Co chwila oczekujemy tu czerwonych! — z trwogą w głosie szepnął stary. — Lada chwila tu będą. Już przeleciał na koniu Sojot, aby uprzedzić nas, że czerwoni przeprawiają się przez rzekę. Tatarzy już są w pogotowiu do bitwy.
Wyszedłem z domu wraz ze swym towarzyszem; opatrzyliśmy rynsztunek koni i odprowadziliśmy je w miejsce bezpieczniejsze. Powróciwszy do izby i przygotowawszy nasze karabiny i mauzery, oczekiwaliśmy dalszych wypadków. Po upływie pół godziny ciężkiej niepewności wbiegł parobek i szepnął:
— Wyszli już na naszą drogę. Zaraz się zacznie...
Rzeczywiście, jak gdyby w odpowiedzi na te słowa, zagrzmiał w oddali strzał, poczem rozległy się salwy, i huk wystrzałów zaczął się zbliżać ku osadzie.
Zatętniły kopyta końskie, rozległy się krzyki klnących ludzi, i do izby wpadło trzech czerwonych żołnierzy; jeden z nich ze straszliwem przekleństwem strzelił do gospodarza. Stary kolonista potknął się i padł na jedno kolano; rękę jednak wyciągnął ku poduszkom z leżącym pod niemi karabinem.
— A wyście co za jedni? — groźnie krzyknął żołnierz, zwracając się do nas i podnosząc karabin.
Odpowiedzieliśmy z mauzerów i bardzo celnie. Uciekł tylko jeden żołnierz. Dwóch leżało z przestrzelonemi głowami. Na zmykającego bolszewika wpadł jeden z parobków i zaczął go dusić. Zawiązała się walka. Bolszewik wołał na pomoc swoich towarzyszy, lecz ci leżeli w rowie za drogą o 300—400 kroków od osady i strzelali do atakujących Tatarów.
Kilku żołnierzy jednak posłyszało wołanie i natychmiast ruszyło w stronę domu, lecz w tej chwili rozległy się prawidłowe salwy parobków z poza płotów osady. Strzelano, jak na manewrach, z zimną krwią i celnie. Pięciu czerwonych pozostało bez ruchu przy drodze, reszta ukryła się w rowie.
Tatarzy strzelali gęsto i atakowali bardzo energicznie. Do domu i na dziedziniec osady zaczęły zalatywać kule. Wkrótce zobaczyliśmy czerwonych, którzy na kolanach posuwali się rowem w stronę lasu, gdzie pozostawili konie. Echa strzałów zaczęły się stopniowo oddalać.
Przez polany leśne i przez las szybko mknęli Tatarzy, ścigając przeciwnika.
Na Sejbi odpoczywaliśmy dwa dni.
Zwiedzając bardzo malownicze okolice na brzegach wartkiej rzeki, pokrytej białą pianą, przypadkowo zrobiłem bardzo ważne odkrycie. Na małej polanie, tuż przy brzegu, zobaczyłem pod wielkim modrzewiem trzy kamienie, a na jednym z nich węglem był nakreślony krzyż. Ślady kopania ziemi były zupełnie widoczne, a gdym zaczął uważnie badać miejscowość, spostrzegłem wycięty na drzewie kawał kory, wyrżniętego na pniu jednogłowego orła i dwie litery K. R.
— Kim był ten nieznany K. R.? Jednogłowy orzeł i krzyż mówi o śmierci Polaka. Dlaczego zginął? Kto go oddał ziemi? Jaki los spotkał pozostałego przy życiu?...
Lecz nikt z osady nie mógł dać nam żadnych objaśnień.
Tajemnicą pozostaną: ten modrzew, trzy kamienie i litery wycięte na drzewie.
Pokazało się, że parobcy gospodarza osady byli ukrywającymi się przed bolszewikami oficerami z armji Kołczaka. Było ich ośmiu. Wszyscy oni przyszli do mnie prosić o pozwolenie podróżowania z nami.
Zgodziłem się na to.
Gdy po dwóch dniach wraz z p. Władysławem wyruszyłem z Sejbi, za nami ztyłu człapało ośmiu ubrojonych jeźdźców i szły trzy ciężarowe konie.
Jechaliśmy malowniczą doliną, położoną pomiędzy rzekami Sejbi i Utem. Wszędzie spotykaliśmy wspaniałe pastwiska, na których w kilku miejscach pasły się duże stada bydła i koni. W paru osadach, napotkanych po drodze, nie znaleźliśmy mieszkańców, ci bowiem kryli się w lasach, gdyż obawiali się czerwonych. Odgłosy boju, niedawno z nimi stoczonego, już doszły do osad na Ucie. Tu i ówdzie widzieliśmy pojedyńczych jeźdźców, uważnie nas śledzących, a gdy zechcieliśmy zbliżyć się do nich, natychmiast ukryli się w gęstwinie leśnej. Widoczne było, że osadnicy żyli w śmiertelnej trwodze i nikomu nie ufali.
Cały następny dzień ubiegł nam na przedostawaniu się przez bardzo wysoki i ciężki dla jazdy grzbiet Daban. Przeszliśmy przełęcz, przeszliśmy nieskończenie długą drogę pośród spalonego lasu i przed zachodem słońca zaczęliśmy zjeżdżać do krętej, wijącej się pośród gór doliny.
Za górami w promiennej mgle płynął Mały Jenisej, czyli Khua-Kem, ostatnia duża rzeka przed granicą mongolską.
W odległości dziesięciu kilometrów od rzeki spostrzegliśmy wysoki słup dymu, unoszącego się nad lasem. Dwóch oficerów pojechało natychmiast na wywiad, my zaś przygotowaliśmy się do możliwej potyczki.
Oficerowie nie powracali długo.
Zaniepokojeni, całą grupą ruszyliśmy w stronę dymu, uczyniwszy możliwe przygotowania i zarządzenia na wypadek boju. Wkrótce posłyszeliśmy głosy wielu ludzi i głośny śmiech jednego z naszych oficerów. Zrozumieliśmy, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, a więc ruszyliśmy naprzód.
Na wielkiej polanie pośród lasu stał duży namiot i dwa szałasy, sklecone z cienkich drzew i gałęzi, paliło się ognisko, wokoło którego siedziało 60 mężczyzn.
Gdyśmy się wynurzyli z lasu, cała ta gromada rzuciła się ku nam z radosnemi okrzykami. Zupełnie przypadkowo trafiliśmy na znaczny obóz uciekinierów-oficerów i żołnierzy, kryjących się w Urianchaju w domach kolonistów rosyjskich i bogatych chłopów. Pośród uciekinierów było kilku młodych kolonistów.
— Co tu robicie? — pytaliśmy ze zdumieniem.
— Jakto? Czyż nie wiecie? — odrzekł jeden z uciekinierów, już niemłody pułkownik. — Komisarz Wojenny przysłał rozkaz zmobilizowania wszystkich partyzantów i wszystkich mężczyzn w wieku do lat 58. Na całym Jeniseju i dalej na południe, pod granicznym grzbietem Tannu-Ołu wszystkie wsie ukraińskie są już w ruchu i potworzyły znaczne oddziały partyzanckie. Wzdłuż Małego Jeniseju w stronę miasta Białocarska już posuwają się bandy uzbrojonych chłopów. Obdzierają i rabują bogatych wieśniaków i kolonistów, zabijając spotkanych na drodze ludzi. To właśnie zniewoliło nas do ukrycia się tutaj.
Tu po raz pierwszy posłyszałem o kilku „białych“ oddziałach, walczących z bolszewikami, a wśród dowódców, bardzo dzielnych i odważnych, wymieniono dwuch Polaków. W parę miesięcy później wyjaśniłem, że byli to panowie Kamil Giżycki i Jan Starościak.[1]
Wkrótce dowiedziałem się, że obóz uciekinierów posiada zaledwie szesnaście karabinów i trzy ręczne granaty. Należały one do bogatego Tatara, mającego za przewodnika Kałmuka, wraz z którym przedzierał się do swoich stadnin, wysłanych jeszcze w lecie w okolice mongolskiego miasta, Kobdo.
Opowiedziałem o celu mojej podróży i o moim zamiarze dotarcia przez Mongolję i Chiny do jakiegoś portu na Pacyfiku. Oficerowie i szeregowcy zaczęli usilnie mię prosić, abym ich wziął ze sobą. Nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności, obiecując natomiast podzielić się wszystkiem, co posiadam, i nie porzucić w żadnej przygodzie, zgodziłem się na ich prośby. Obóz zaczął szykować się do pochodu.
Nasz wywiad doniósł nam, że w pobliżu domu kolonisty, który mógł przewieźć nas na przeciwległy brzeg Małego Jeniseju, partyzantów nie zauważono. Natychmiast ruszyliśmy naprzód, aby czem prędzej minąć niebezpieczny pas Jeniseju i znowu zanurzyć się w lasy.
Padał gęsty śnieg, natychmiast topniejący. Lecz wkrótce zerwał się zimny wiatr północny. Zaczęła się zamieć, ziemia szybko zamarzała, i na powierzchni potoków górskich utworzyła się dość gruba warstwa lodu, na którym ślizgały się i padały niekute konie naszych nowych towarzyszy. Późną nocą nasz oddział dotarł do brzegu Jeniseju. Ze wszelką ostrożnością weszliśmy do domu kolonisty. Spotkał nas bardzo uprzejmie i obiecał przewieźć wszystkich nad rankiem, chociaż płynęła już kra, i mróz tężał z godziny na godzinę. Podczas rozmowy z kolonistą był obecny jeden z parobków — rudy chłop o skośnych zezowatych oczach. Parobek ten cały czas kręcił się koło nas, a później nagle zniknął. Gospodarz spostrzegł to wkrótce i z trwogą w głosie rzekł:
— Pobiegł do wsi i naprowadzi partyzantów. Źle! Trzeba przeprawić was natychmiast, nie czekając ranka!
Zaczęła się najstraszniejsza z przeżytych przeze mnie nocy.
Prosiliśmy gospodarza, aby przewiózł czółnem tylko nasze zapasy, naboje i karabiny, sami zaś postanowiliśmy przepłynąć rzekę konno. Szerokość Jeniseju w tem miejscu wynosiła około 300 metrów, prąd był bardzo wartki i burzliwy, głębia zaczynała się tuż przy urwistym brzegu. Noc zupełnie ciemna, żadnej gwiazdy na zachmurzonem niebie. Wicher z wyciem miotał zmarznięty śnieg, silnie aż do bólu siekąc nim twarz. Przed nami pędził z pluskiem fal potok czarnej wody, niosącej cienkie, ostre, kruszące się tafle lodu, co chwila znikające w wirach.
Mój koń długo nie chciał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu. Tuląc uszy, chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całej siły nahajem przez szyję, i koń z jękiem odrazu runął do rzeki.
Zanurzyłem się z głową w zimnej, lodowatej wodzie i ledwie zdołałem utrzymać się na siodle.
Po chwili byłem już o kilkanaście metrów od brzegu.
Mój koń z wyciągniętą szyją i głową głośno parskał, wyrzucając napływającą do nozdrzy wodę, i chrapał z przerażenia.
Czułem wyraźnie gorączkowe szybkie ruchy jego nóg, bijących o wodę, i dreszcze, wstrząsające całem jego ciałem.
Dopłynęliśmy do środka rzeki.
Prąd stał się szybszy. Woda nas znosiła.
Ze złowrogiej ciemności dolatywały do mnie okrzyki moich ludzi i głuche, pełne smutku i trwogi rżenie borykających się z prądem koni.
Płynąłem, zanurzony po piersi w lodowatej wodzie. Chwilami uderzały mię kawały kry, czasami większa fala zalewała mi twarz i głowę.
Nie było czasu na oglądanie się; zapomniałem zupełnie o uczuciu zimna.
Opanowała mię zwierzęca żądza życia.
Rozumiałem, że jeżeli mój wierzchowiec nie wytrzyma walki z prądem i nie wyniesie mnie na brzeg — zginę.
Całą więc uwagę skierowałem na konia, widocznie, tracącego resztki sił. Jeszcze chwila, i usłyszałem głośny jęk mego wierzchowca, poczem spostrzegłem, że zanurzył się głębiej w wodzie. Widocznie miał już zalane nozdrza, gdyż zaczął częściej i głośniej parskać i chrapać.
Płynąc dalej, ujrzałem, jak wielka bryła lodu, wirując, z rozpędem uderzyła w głowę mego konia, który raptownie rzucił się wbok i, nagle zawróciwszy, zaczął szybko płynąć z prądem.
Z wielkim trudem udało mi się skierować go w stronę brzegu, ale przekonałem się wkrótce, że mój koń zupełnie osłabł. Głowa jego kilka krotnie znikała pod wodą.
Nie miałem innego wyboru, jak tylko płynąć samodzielnie.
Ześlizgnąłem się natychmiast z kulbaki i, trzymając się jej tylko lewą ręką, drugą płynąłem obok konia, zachęcając go głośnemi okrzykami. Spostrzegłem, że koń płynął z otwartym kurczowo pyskiem i z wyszczerzonemi zębami. W szeroko rozwartych źrenicach miotał się niedający się opisać przestrach.
Po porzuceniu przeze mnie siodła, koń uniósł się jednak nieco wyżej ponad wodą i już pewniejszemi i szybszemi ruchami posuwał się naprzód.
Wkrótce niedaleko od przeciwległego brzegu usłyszałem uderzenie jego kopyt o kamienie łożyska.
Zaczynała się mielizna.
Jeden po drugim wypływali i wjeżdżali na brzeg jeźdźcy. Konie, przyzwyczajone do przepraw przez rzeki, wyniosły wszystkich. Daleko niżej od nas przepłynął gospodarz — kolonista z naszym dobytkiem. Nie tracąc czasu, zaczęliśmy ładować nasze worki na drżące z zimna wierzchowce i ruszyliśmy dalej.
A był po temu wielki czas, gdyż z przeciwległego brzegu partyzanci już zaczęli nas ostrzeliwać.
Wiatr się wzmagał. Przed świtem mróz brał coraz większy. Przemoczone ubranie i bielizna odrazu zmarzły i stały się twarde i sztywne, jak blacha. Głośno szczękaliśmy zębami, a w oczach migały nam zielone i czerwone ogniki.
Jechaliśmy bez postojów, ażeby jak najdalej odsunąć się od drogi, którą dążyły oddziały dzikich partyzantów.
Cały dzień, przy 15-u stopniach mrozu, musieliśmy jechać bez możności rozgrzania się i wypoczęcia. Dopiero przed nocą dotarliśmy do niewysokiego grzbietu górskiego, porośniętego lasem. Zatrzymaliśmy się pod nisko zwisającemi gałęziami smutnych, czarnych modrzewi. Tatar i Kałmuk szybko rozpalili olbrzymie ognisko, przy którem wysuszyliśmy się nareszcie i rozgrzali. Konie, chociaż głodne, nie ruszały się z miejsca i nie odchodziły od ognia; stojąc z opuszczonemi, smutnemi głowami, wygrzewały się i drzemały, głośno jęcząc.
W nocy, podczas mego dyżuru na czatach, ujrzałem jeźdźca. Mając, widocznie, dobrego konia, szybko przemknął niedaleko naszego obozu. Tatar z Kałmukiem pojechali natychmiast oglądać ślady i, powróciwszy, oznajmili, że był to niezawodnie Sojot, i że w pobliżu wykryli liczne ślady stad. Prawdopodobnie był to jakiś pastuch, zwabiony ogniami naszego obozu.
Wczesnym rankiem kilku jeźdźców sojockich zbliżyło się do nas.
— Ułan (czerwoni)? — zapytał jeden z nich.
— Nie! — rozległy się protestujące głosy.
— Cagan (biali)? — nastąpiło nowe pytanie.
— Tak, tak! — zawołał Tatar — wszyscy biali!
— Mende, mende! — z radością w głosie zaczęli pozdrawiać nas tubylcy i opowiedzieli nam o bardzo ważnych dla nas zdarzeniach.
Czerwoni partyzanci, którzy szli od strony Tannu-Ołu, obsadzili swemi posterunkami cały grzbiet graniczny, gdzie chwytali Rosjan i Sojotów, uchodzących wraz z bydłem do Mongolji. Przejście przez Tannu-Ołu, jak twierdzili Sojoci, zostało zamknięte. Pozostawała jedyna droga: odrazu zawrócić na południowy wschód, przeciąć błotnistą dolinę Biuret-Ho i wyjść na południowy brzeg jeziora Kosogoł, leżącego już w granicach Mongolji.
Była to bardzo przykra okoliczność. Od lasu, w którym nocowaliśmy, do pierwszego najbliższego posterunku mongolskiego — Samgałtaj, pozostawało do przebycia nie więcej nad 100 kilometrów. Tymczasem od Kosogołu w prostej linji dzieliło nas około 450 kilometrów.
Mój koń, oraz koń mego towarzysza-agronoma zrobiły już przeszło 1000 kilometrów bardzo uciążliwej drogi bez dostatecznego pokarmu i po lodowatej przeprawie przez Jenisej mogły nie wytrzymać tak dalekiej drogi.
Dobrze rozważywszy położenie i nieco bliżej poznawszy swych nowych towarzyszy, nie mogłem się zdecydować iść razem z nimi w ciągłych bojach przez Tannu-Ołu.
Byli to ludzie wyczerpani i zdenerwowani, przeważnie źle odziani i niedostatecznie uzbrojeni, większość ich nawet nie miała broni.
Wiedziałem, że podczas walki niema większego niebezpieczeństwa, niż człowiek nieuzbrojony. Ogarnia go bowiem prędko niczem niezwalczony strach, zaczyna się miotać, traci głowę z przerażenia i bezradności i zaraża swoją paniką innych. Naradziwszy się z p. Władysławem, postanowiłem, bądź co bądź, iść do Kosogołu.
Gdy o tem oznajmiłem swoim towarzyszom podróży, wszyscy się zgodzili na mój projekt.
Po obfitem śniadaniu, składającem się z tłustej zupy, mięsa, sucharów i herbaty, wyruszyliśmy w drogę.
Około drugiej popołudniu przed nami zaczęły wyrastać góry. Zbliżaliśmy się do północno-wschodnich odnóg Tannu-Ołu, za któremi leżała dolina rzeki Biuret-Ho.
W dolinie pomiędzy górami spotkaliśmy wielkie stado byków i jaków tybetańskich, które dziesięciu konnych Sojotów pośpiesznie gnało na zachód. Pastuchowie opowiedzieli nam, że „nojon“ (książę) Todżi kazał im przeprowadzić należące do niego bydło doliną Biuret-Ho do północnej Mongolji, obawiając się partyzantów i oddziałów regularnych wojsk sowieckich, coraz częściej przedzierających się do Urianchaju i grasujących bezprawnie i bezkarnie. Pastuchowie natychmiast wyruszyli, lecz w drodze dowiedzieli się od myśliwych, że i ta część odnogi Tannu-Ołu jest już zajęta przez bolszewików. Musieli więc powrócić i teraz usiłowali przejść ze stadem nad rzekę Kemczyk, przecinając kraj cały ze wschodu na zachód. Wybadaliśmy Sojotów bardzo szczegółowo, gdzie się znajdują posterunki i zasadzki czerwonych partyzantów, oraz jakie są siły bolszewików na tem jedynem przejściu górskiem. Posłałem natychmiast Tatara i Kałmuka, dobrze mówiących po sojocku i z ogólnego wyglądu do tubylców podobnych, na ścisły rekonesans; sami zaś obwiązaliśmy kopyta naszych koni szmatami, żeby nie było słychać stąpania wierzchowców po kamienistej ścieżce, zaciągnęliśmy rzemieniami pyski końskie, aby nie rżały, i powoli w milczeniu posuwaliśmy się za wywiadowcami.
Ci zaś wykonali rekonesans świetnie i szybko.
Już po paru godzinach wiedzieliśmy, że osiemdziesięciu partyzantów założyło obóz o dziesięć kilometrów od nas, zająwszy jurty (namioty) dużego zimowego koczowiska Sojotów, trudniących się hodowlą reniferów, i że urządzili z obydwóch stron górskiego przejścia dwie zasadzki. W jednej z nich było dwóch żołnierzy, w drugiej — trzech. Było to nie dalej, niż o dwa kilometry od nas. Pomiędzy temi zasadzkami w pobliżu awangardy głównych sił bolszewickich biegła ścieżka.
Wkrótce weszliśmy na górę. Obydwie zasadzki były widoczne, jak na dłoni. Można było z łatwością ostrzeliwać je z dobrym skutkiem. Gdy zbliżyliśmy się o kilometr do punktu niebezpiecznego, zawołałem swego towarzysza-Polaka, Tatara, Kałmuka i paru młodych oficerów i, zostawiwszy konie przy oddziale, ruszyłem na ostateczne zbadanie sytuacji. Z góry o pięćset kroków niżej widziałem dwa ogniska, buchające wysokim płomieniem, a przy każdem z nich siedział żołnierz z karabinem, reszta zaś ludzi spała; ich czarne postacie nieruchomo leżały przy ogniskach. Wydało mi się, że i warta śpi. Mam ostry wzrok i parę razy spostrzegłem, że głowa czuwającego żołnierza bezwładnie opadała na piersi.
Nie będąc pewny swoich nowych towarzyszy, nie mogłem rozpoczynać boju z bolszewikami, chociaż byłem przekonany, że potrafię podejść niepostrzeżenie do obozu partyzantów i rozbić ich. Wolałem jednak nie pozostawiać po sobie śladu, gdyż wiele kłopotu mielibyśmy w razie pościgu w Mongolji, gdzie chińscy urzędnicy mogli dopomóc naszym wrogom. Naradziwszy się z towarzyszem, postanowiliśmy „sprzątnąć“ oba posterunki bez strzałów i przejść dalej bez spotkania się z głównemi siłami przeciwnika. Nie obawiałem się, że partyzanci nas wytropią, gdyż ścieżka była pełna śladów konnych pastuchów i stad.
— Tych dwuch „mołojców“ wezmę na siebie — szepnął mój atletyczny agronom, wskazując posterunek, położony na lewo od ścieżki.
Wydałem więc rozporządzenie Tatarowi, aby załatwił się z drugą zasadzką i skradałem się śród krzaków za agronomem, żeby mu w razie potrzeby dopomóc. Coprawda, byłem o niego spokojny zupełnie, gdyż ten okaz, mający około siedmiu stóp wzrostu, posiadał taką olbrzymią siłę, że niesforne konie kładł na ziemię i uzdał je, przycisnąwszy ramieniem.
O kilkanaście kroków od ogniska zatrzymałem się w krzakach i zacząłem oczekiwać.
Doskonale widziałem mocno kiwającego się wartownika. Karabin miał na kolanach i zgasłą fajkę w ustach. Jego śpiący towarzysz wcale się nie ruszał; dostrzegłem spokojnie wyciągnięte nogi w grubych wojłokowych „pimach“.
Podług moich obliczeń, agronom musiał już dopełznąć do posterunku bolszewickiego, lecz nie dawał znaków życia.
Koło ogniska przez kilka chwil było zupełnie spokojnie.
Naraz od strony dalszego posterunku doleciał mnie urwany, przyduszony krzyk — i znowu zapadła cisza...
Partyzant, drzemiący przy ogniu, poruszył się i podniósł senną głowę, ale w tej chwili obok niego wyrosła postać mego towarzysza, wydająca się potwornie olbrzymią na tle ogniska.
Zobaczyłem na jedno mgnienie oka nogi wartownika, które mignęły w powietrzu, poczem ogromna postać wraz ze swoją ofiarą pogrążyła się w krzakach.
Po kilku sekundach olbrzym zjawił się znowu, podniósł karabin z ziemi i zamachnął się nim silnie. Usłyszałem głuchy zgrzyt zdruzgotanej czaszki, a wkrótce potem głośne i spokojne kroki mego towarzysza.
Podszedł do mnie i z uśmiechem wstydliwym rzekł:
— Już po wszystkiem! Djabli nadali! Gdy byłem małym chłopcem, matka chciała, żebym został księdzem. Wyszedłem na agronoma poto, żeby dusić ludzi i rozbijać im głowy. Okrutnie głupia rzecz — rewolucja, panie!
Z raptowną wściekłością i obrzydzeniem splunął i zaczął zapalać fajkę.
Tymczasem i na drugim posterunku także wszystko było skończone. Po chwili nasz oddział, zachowując milczenie, powoli prześlizgnął się, jak widmo nocne, pomiędzy milczącemi już na wieki wartami bolszewickiemi.
W nocy przebrnęliśmy Tannu-Ołu.
Tam, na szczycie, około wielkiego „obo“, t. j. ołtarza, poświęconego złym duchom gór, napiliśmy się herbaty i natychmiast zaczęliśmy zjeżdżać w dolinę, zarośniętą gęstemi krzakami i przeciętą całą siecią niezamarzniętych strumyków i małych rzeczek.
Były to źródła rzeki Biuret-Ho.
Około pierwszej popołudniu zatrzymaliśmy się na bardzo malowniczej polanie, z dobrą dla koni trawą, u podnoża gór, porosłych modrzewiami. Zamierzałem spędzić tam całą dobę, żeby trochę odkarmić konie.
Uważałem siebie i swoich ludzi za zupełnie bezpiecznych, tem bardziej, iż przemawiały za tem oznaki zewnętrzne. Na górach spokojnie żerowały stada reniferów i jaków.
Wkrótce nadjechali Sojoci i powiedzieli, że tu, za Tannu-Ołu nikt dotąd nie widział czerwonych bandytów, za co ofiarowaliśmy im całą cegłę herbaty prasowanej. Odjechali zadowoleni i uspokojeni, powtarzając, że jesteśmy „dobrzy ludzie“, „cagan“ a nie „ułan“ (biali a nie czerwoni).
Gdy nasze zmęczone i wygłodzone szkapy wypoczywały i objadały się suchą, brunatną, lecz pożywną trawą, ja i moi towarzysze rozkoszowaliśmy się przy ognisku, układając plan dalszej drogi. Nagle wyłoniła się stanowcza różnica poglądów.
Niejaki pułkownik Żuków, a z nim czterdziestu siedmiu innych oficerów i szeregowców, uspokojeni tem, że za Tannu-Ołu nie było bolszewików, postanowili iść do mongolskiego miasta Kobdo, a później dalej nad rzekę Emil, gdzie był obóz serbskiego generała Bakicza, internowanego przez Chińczyków. W tym celu chcieli odrazu skierować się na zachód, idąc południowemi uskokami Tannu-Ołu.
Ja zaś z agronomem, z szesnastu oficerami, śród których byli Tatar i Kałmuk, postanowiliśmy iść na wschód, w stronę jeziora Kosogoł, stamtąd zaś dalej do Pacyfiku, trzymając się linji pomiędzy Kiachtą a Urgą.
Próżne były nasze usiłowania, ażeby skłonić przeciwną partję do pójścia z nami; niestety, oddział nasz się rozdzielił.
Nazajutrz około południa po wspólnym obiedzie pożegnalnym rozstaliśmy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
W dalszej drodze los nie szczędził nam trudów, przeszkód i przygód niebezpiecznych, lecz pomimo tego dwunastu nas doszło do zamierzonego celu, zachowując wzajemnie dla siebie najcieplejsze uczucia, najserdeczniejsze wspomnienia i głęboki szacunek, który wyrósł na podstawie wielokrotnych prób w ciężkich przygodach ryzykownych.
Oddział zaś pułkownika Żukowa zginął.
Za Tannu-Ołu spotkał on znaczne siły regularnej kawalerji czerwonej i został przez nią rozbity.
Dwom tylko kozakom udało się umknąć; oni też w pięć miesięcy po naszej rozłące na Biuret-Ho przynieśli nam tę smutną wiadomość do Urgi, gdzie spędziliśmy najbardziej porywające wyobraźnię dni w obozie chana mongolskiego, „krwawego“ barona, generała Ungern von Sternberga, i w pałacu żywego boga, siedzącego na tronie Wielkiego Dżengiz-Chana.
Moja grupa złożona z osiemnastu doskonale uzbrojonych jeźdźców i z pięciu koni ciężarowych, posuwała się doliną Biuret-Ho na wschód, tonąc w błotach, brnąc przez niezliczone grząskie potoki i rzeki, kostniejąc z zimna przy ostrych wiatrach północnych i moknąc do nitki pod często padającym mokrym śniegiem.
Uparcie dążyliśmy na wschód do południowego brzegu jeziora Kosogoł.
Prowadził nasz Tatar umiejętnie i dobrze, chociaż drogę łatwo było znaleźć, gdyż pędzone do Mongolji bydło i konie z Urianchaju wszędzie pozostawiły ślady. Nieraz znajdywaliśmy ogniska, przy których spędzali zimne noce pastuchy, strzegący stad.
Tubylcy Urianchaju, Sojoci, szczycą się tem, że są prawdziwemi buddystami i roznosicielami idei świętego Ramy i mądrego Sakkia Muni. Sojoci — odwieczni wrogowie wojny i przelewu krwi ludzkiej, przed wiekami woleli porzucić swoją ojczyznę, niż ustąpić żądaniom krwawego zdobywcy Dżengiz-Chana, marzącego o utworzeniu sojockiej konnej armji. Sojoci prawie wymarli, lecz na rękach pozostałych niema śladów krwi ludzkiej. Nieprzepartym wstrętem do wojny Sojoci walczyli z duchem zniszczenia i mordu. Nawet bezwzględni, surowi gubernatorzy chińscy nie potrafili zastosować w Urianchaju swych krwawych praw, nie znających litości.
Sojoci nie zmienili swoich obyczajów i wtedy nawet, gdy szalejący Rosjanie, niszcząc własną ojczyznę, wnieśli do Urianchaju zarazę mordu i grabieży. Uchodzili ze swemi stadami, z dobytkiem i rodzinami na południe pod Tannu-Ołu, dążąc do ziemi „nojonów“ (książąt) Soldżaku i Kemczyku. Wschodni szlak tego wychodźtwa ciągnął się doliną Biuret-Ho. Prawie codzień spotykaliśmy rodziny sojockie, uciekające od partyzantów konno i na wielbłądach, wiozące swój majątek na „arbach“ (dwukołowych ciężkich wozach), które ciągnęły bawoły lub jaki. Na pastwiskach górskich pasły się uprowadzane stada i tabuny koni. W miejscach nieuczęszczanych dotychczas, widniały ślady sojockich biwaków. Szybko zdążaliśmy na wschód, jadąc ścieżką, wijącą się brzegiem Biuret-Ho; po dwóch dniach zaczęliśmy się wspinać na szczyt wysokiego łańcucha górskiego, oddzielającego dolinę Biuret-Ho od rzeki Hargi, pozostawiając wtyle Sojotów, powoli dążących ze stadami i „arbami“.
Przejście przez te góry było bardzo strome i obfitowało w leżące na ścieżce olbrzymie, obalone uderzeniem pioruna lub porywem wichru modrzewie oraz w bagna, co w bardzo przykry sposób przeszkadzało naszemu przejściu przez przełęcz. Nieraz byliśmy zmuszeni w ciągu kilku godzin jechać staczającemi się w przepaść ławicami kamiennemi, pośród olbrzymich głazów, przyniesionych niegdyś przez lodowce, które tu przed tysiącoleciami topniały. Kilkakrotnie podczas przedzierania się przez takie „moreny“, drżeliśmy z obawy, że konie nam padną od znużenia. Ścieżka biegła niekiedy samym brzegiem przepaści, a z pod nóg końskich zrywały się i pełzły nadół lawiny piasków ruchomych i drobnych kamieni.
Jadąc przez jedną z takich stromych gór, składającą się z pokładów ruchomego piasku, byliśmy zmuszeni zsiąść z koni i biec około dwóch kilometrów, prowadząc konie za uzdy. Chwilami wyczuwaliśmy, jak ziemia całą swą masą szybko spełzała w przepaść. Nogi aż do kolan grzęzły w piasku, i dość było jednego nieostrożnego kroku, jednego nieobmyślonego ruchu, aby ten piasek, dążący ku stromemu urwisku, porwał nas i zrzucił w przepaść. Taki los spotkał jednego z naszych koni ciężarowych, który zbyt głęboko ugrzązł w piasku i nie mógł już walczyć z jego ruchem i lawirować. Lawina runęła wraz z nieszczęśliwym koniem w przepaść. Usłyszeliśmy trzask łamanych drzew, a po chwili z zakrętu ścieżki dostrzegliśmy zdruzgotane ciało konia, przebitego nawskroś pniem cienkiej brzozy. Biała kora drzewa była zbroczona krwią, a pod niem leżały wnętrzności konia. Z wielkim trudem udało się nam dotrzeć na dno przepaści, by zabrać siodło i worki z pożywieniem.
Nieco dalej stanęła i nie mogła już iść jedna ze szkap ciężarowych, która towarzyszyła nam od rosyjskiej granicy Urianchaju. Nie pomogły krzyki i bicie. Koń stał ponury i drżący. Zdjęliśmy z niego siodło i ciężary. Stał jeszcze kilka minut, a później się położył.
Właśnie wówczas zbliżyli się do nas jacyś Sojoci. Bardzo uważnie zbadawszy i zmacawszy nogi, grzbiet i głowę konia, zawyrokowali:
— Ten koń już nigdy dalej nie pójdzie. Mózg wysechł mu od znużenia.
Rozstaliśmy się z naszym starym towarzyszem niebezpiecznej podróży.
Z wysokiej góry ujrzeliśmy go jeszcze raz.
Wydał się nam czarną, nieruchomą plamą na brunatnej trawie, przyprószonej śniegiem; leżał w tem położeniu, w jakiem go zostawiliśmy.
Nocą wilki pewno przerwały nić jego smutnego życia, gdyż mnóstwo śladów tych drapieżników widniało wszędzie na śniegu i na błotach.
Wieczorem wjechaliśmy na bardzo malownicze płaskowyże, porosłe wspaniałym lasem modrzewiowym, przypominającym park angielski.
Wkrótce spostrzegliśmy na niewysokim pagórku kilka sojockich „jurt“, pokrytych korą, co świadczyło, że trafiliśmy na koczowisko myśliwych. Przez śpiczaste wierzchołki szałasów wznosił się dym. Po chwili kilku Sojotów ze strzelbami w rękach wybiegło z jurt i skierowało się ku nam.
Wzburzonemi głosami zaczęli objaśniać, że miejscowy książę-nojon Soldżaku, rozkazał nikogo nie wpuszczać w granice swoich posiadłości, ponieważ wiedział, że mogą przyjść „źli ludzie“, którzy zabijają i rabują.
— Powracajcie tam, skąd przybyliście — radził nam stary Sojot, z trwogą patrząc na mnie.
O wykonaniu tej rady nie mogło być nawet mowy, choćby z tego powodu, że dojść tam, skąd przybyliśmy, było absolutnie niemożliwe, a co najważniejsze, dlatego, że szliśmy na Wschód i musieliśmy tam dojść.
Przerwałem w sposób rozkazujący sprzeczkę, która wynikła pomiędzy Sojotami a rosyjskimi oficerami z powodu zarządzenia nojona, i zapytałem, wskazując na dolinę, przeciętą niebieską wstęgą zamarzniętej rzeki:
— Jak się nazywa ta rzeka?
— Ojna! — odpowiedział stary Sojot. — Tu się zaczynają posiadłości nojona Soldżaku, i na przeciwległy brzeg zakazano nam przepuszczać obcych.
— Rozumiem! — odparłem spokojnie. — Lecz spodziewałem się, że prawo gościnności jest u Sojotów w poszanowaniu, a więc pozwólcie nam rozgrzać się i pożywić w jurtach, przy waszych ogniskach.
— Prosimy! Prosimy! — zawołali Sojoci i poprowadzili nas ku swoim siedzibom.
W drodze zdążyłem poczęstować starego Sojota papierosem, a innemu ofiarowałem pudełko z kilku zapałkami. Wszyscy szliśmy kupą i tylko jeden tubylec, opierając się na strzelbie, z trudem wchodził na pagórek i co chwila przystawał, wycierając twarz rękawem kożucha.
— Chory? — zapytałem.
— Tak! — ze smutkiem w głosie odparł stary. — To mój syn — Ereksen. Już mija tydzień, jak płynie mu krew nosem. Osłabł doszczętu...
Zatrzymałem się i zawołałem młodego Sojota.
— Rozepnij kożuch! — rozkazałem. — Obnaż piersi i szyję, a twarzą zwróć się do nieba!
Chory natychmiast wypełnił rozkaz, ja zaś nacisnąłem mu tętnicę i po paru minutach powiedziałem:
— Krew zatrzymana i więcej nie będzie ci płynęła. Idź do jurty i połóż się!
Krwotoki z nosa często można zatamować w taki prosty sposób, lecz „magiczne“ działanie moich palców wywarło olbrzymie wrażenie wśród Sojotów.
— Ta — Lama! Ta — Lama! (wielki lekarz) — zawołał stary Sojot, nisko schylając przede mną głowę.
W jurcie wyjodynowałem nos mego pacjenta i wtedy dopiero przystąpiłem do picia herbaty. Stary gospodarz uporczywie milczał, myśląc nad czemś poważnem. Wreszcie odszedł nabok i długo naradzał się z resztą Sojotów.
Gdy powrócił, zwrócił się do mnie z następującemi słowami:
— Żona nojona chora na oczy. Myślę, że nojon będzie rad „Wielkiemu Lekarzowi“. On chyba mnie nie ukarze? Przecież, rozkazano nie puszczać „złych ludzi“, a dobrych można?
Nie zdradzając swej radości z powodu takiego rozumowania, odrzekłem chłodno:
— Uczynisz, jak zechcesz. Ja umiem dobrze leczyć oczy, lecz skoro nie wolno przekroczyć Ojny, pojadę innym szlakiem.
— Nie! Nie! — już z przerażeniem zawołał Sojot. — Ja sam was poprowadzę do nojona. Ta — Lama! Ta — Lama!...
Usiadł przy ognisku, koło którego krzątała się młoda o czerwonej twarzy kobieta, zapalił długą fajkę, zrobił dwa pociągnięcia i, otarłszy cybuch rękawem, podał mnie. Przyjąłem, jeszcze raz wytarłem cybuch i udałem, że palę. Następnie stary Sojot poczęstował fajką wszystkich moich towarzyszy, otrzymawszy wzamian od każdego z nas papierosa, trochę tytoniu fajkowego i zapałki. Przyjacielski stosunek nawiązał się szybko.
Wkrótce w jurcie natłoczyło się tylu Sojotów — mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz psów, że nie było można się poruszyć.
Zjawił się jakiś krótko ostrzyżony i ogolony lama, ubrany w szeroki płaszcz karmazynowy z różańcem, owiniętym dokoła prawej ręki. Jego ubranie i wygląd wyróżniało go pośród tłumu brudnych Sojotów z warkoczami i w wojłokowych czapkach, upiększonych ogonami wiewiórek.
Lama był bardzo grzeczny dla nas, lecz spoglądał łapczywie na nasze złote obrączki ślubne i na zegarki.
Postanowiłem skorzystać z tej cechy skromnego kapłana Buddhy.
Poczęstowawszy go herbatą z sucharami, nawiązałem rozmowę o dobrych koniach sojockich, zaznaczywszy, że potrzebuję nabyć jednego.
— Kupcie ode mnie, mam dobrego konia, nazywa się „Toruch“ — rzekł lama. — Tu na Ojnie wszyscy go znają. Lecz uprzedzam, że pieniędzy nie wezmę, zamienić się zaś mogę.
Zaczął się targ i trwał bardzo długo. Wreszcie nabyłem bardzo dobrego i mocnego gniadego konia sojockiego i młodego kozła, oddawszy lamie złotą obrączkę, nieprzemakalne palto i skórzaną torbę.
Tu, na Ojnie, po raz pierwszy spróbowaliśmy prawdziwej azjatyckiej kuchni. Przywleczono tłustego barana, i w mgnieniu oka Sojoci już go piekli na węglach, gotowali w dużej misie żelaznej, z wnętrzności przyrządzali jakąś polewkę, w której gotowały się napoczekaniu zrobione kiełbaski z flaków i z tłuszczu. Po sutej kolacji i bardzo zimnym noclegu nazajutrz po południu ruszyliśmy dalej, prowadzeni przez starego Sojota.
Droga biegła doliną rzeki Ojny.
Stary opowiedział nam, że ta dolina łączyła się na wschodzie z obszerną kotliną świętego i tajemniczego jeziora Teri-Nur. Droga była łatwa do jazdy, a mimo to wkrótce przekonaliśmy się, że wierzchowiec mego towarzysza i mój, a także jeszcze trzy konie z oddziału w najlepszym razie dojdą tylko do siedziby nojona, gdzie znów nas będzie oczekiwała przykra procedura nabywania świeżych.
Zjawiły się stada i tabuny.
Coraz częściej widzieliśmy osiedla sojockie. Miejscowość była gęsto zaludniona, gdyż wszędzie spotkaliśmy doskonałe pastwiska, jak w dolinach, tak też i na górskich halach.
Zbliżaliśmy się do siedziby księcia Soldżaku. Przewodnik pojechał naprzód, aby uprzedzić nojona o naszem przybyciu.
Chociaż stary był przekonany, że nojon ucieszy się z przybycia „Ta-Lamy“, jednak na jego twarzy malowały się niepokój i trwoga, gdyż wiedział, że za każde przekroczenie rozkazu księcia mógł dostać dużą porcję kijów bambusowych.
Po paru godzinach, dążąc drogą, wskazaną przez naszego przewodnika, zobaczyliśmy wielkie granatowe jurty z żółtemi i niebieskiemi flagami powiewającemi nad niemi: domyśliliśmy się, że przed nami jest koczownicza stolica nojona księstwa Soldżaku.
Spotkaliśmy pastucha, pędzącego spore stado ogromnych jaków i sarlyków.[2] Ci mieszkańcy tajemniczych gór Tybetu ponuro, niedowierzająco i złowrogo spozierający, rozstępowali się przed nami. Były to olbrzymy z pasmami długich, jak grzywa, włosów na bokach, ze wspaniałemi końskiemi ogonami i z długiemi, ostremi rogami, zawsze groźnie nastawionemi.
Wreszcie z krzaków wynurzył się nasz Sojot. Twarz jego promieniała radością. Wymachując rękami, wołał:
— Nojon prosi ta-lamę, aby był jego gościem, i zaprasza wszystkich jego przyjaciół do swoich jurt! Nojon bardzo się ucieszył!
Musiałem pomyśleć o dyplomacji.
Gdy podjechaliśmy do dużej, granatowej jurty księcia, spotkało nas dwóch urzędników, z kitami pawich piór na śpiczastych czapkach mongolskich, które w niewyjaśniony sposób trzymają się tak mocno na okrągłych czaszkach tubylców. Urzędnicy z uniżonemi ukłonami prosili cudzoziemskiego nojona — „wielkiego lekarza“, aby wszedł do jurty nojona, władcy Soldżaku i opiekuna Darchat-Uła.
Razem z towarzyszem-agronomem weszliśmy do księcia. Był to mały, wychudły i wyschły staruszek, krótko ostrzyżony i gładko wygolony. Miał na głowie bogatą czapkę bobrową ze śpiczastym żółtym jedwabnym wierzchem, na którego szczycie była czerwona gałka, oznaczająca wysoki stopień w biurokracji chińsko-mongolskiej. Od tej gałki poziomo zwieszała się wspaniała kita z długich piór pawich. Książę był w ogromnych okularach chińskich w czarnej oprawie rogowej. Siedział nieruchomo i poważnie na niskiej czerwonej sofie i powoli przebierał palcami paciorki różańca. Książę Soldżaku był lamą i jednocześnie hutuhtą (przeorem) klasztoru w pobliżu Teri Nura.
Gdy weszliśmy, nojon łaskawie nas powitał, kazał podać dla nas niskie taburety, posadziwszy nas twarzami do ognia, palącego się w bronzowym piecyku.
Księżna — bardzo przystojna, o cerze białej, niezwykłej u kobiet mongolskich, i z długiemi warkoczami, częstowała nas herbatą, ciastkami chińskiemi i sojockim suchym i twardym, jak kamień, serem. Zjawiły się tradycyjne fajki gościnności, lecz sam książę — lama nie palił: przyjął ode mnie moją fajkę, potrzymał ją w ręku i zwrócił wraz ze swoją tabakierką w formie kosztownego flakonu z zielonego nefrytu, z wyrzeźbionym na nim smokiem chińskim.
Gdy pierwsza etykieta była skończona, zapanowało milczenie. Czekaliśmy na odezwanie się księcia — nojona.
Poważnym głosem zadał kilka zwykłych pytań: czy pomyślnie podróżujemy, jak zdrowie jeźdźców, koni, i wreszcie, otrzymawszy odpowiedź, zapytał o nasze dalsze zamiary.
Opowiedziałem mu o wszystkiem z całą szczerością i prosiłem o okazanie nam gościnności, tak potrzebnej dla wypoczynku ludzi i koni.
Nojon obiecał swoją opiekę i natychmiast rozkazał postawić dla nas cztery jurty.
— Słyszałem — rzekł — że cudzoziemski nojon jest znakomitym lekarzem?
— Umiem leczyć niektóre choroby — odrzekłem — i mam ze sobą trochę lekarstw. Lecz nie jestem lekarzem, tylko uczonym w zakresie innych nauk.
Nojon jednak tego nie mógł zrozumieć. Leczę, a więc jestem lekarzem.
— Moja żona — zaczął znowu — już od dwóch miesięcy jest chora na oczy. Niech ta-lama poradzi na tę dolegliwość.
Obiecałem uczynić wszystko co będzie w mojej mocy, i prosiłem księżnę o pokazanie mi chorych oczu. Stwierdziłem zwykłe zapalenie błony śluzowej powiek, którego dostała od ogólnego brudu i dymu ogniska w jurcie, od czego nie są wolni nawet księżęta Sojotów.
Po rozkulbaczeniu koni, przystąpiłem do czynności eskulapa.
Starannie przemyłem ropiące się oczy wodą z mydłem i z kwasem bornym, a później wpuściłem trochę kropli cynkowych, poradziwszy pacjentce leżeć kilka minut z zamkniętemi oczyma i z zimnym okładem na powiekach. Obiecałem wieczorem wstąpić i powtórzyć leczenie.
— Proszę ta-lamę, bardzo proszę wyleczyć mnie! — zwróciła się do mnie księżna z gorącą prośbą w głosie. — Niech ta-lama nie porzuca nas aż wyleczy! Damy baranów, mleka i mąki, ile zażądacie, tylko niech ta-lama wyleczy! Teraz często płaczę... Miałam prześliczne oczy, i mój mąż, nojon, zawsze powtarzał, że one płoną, jak gwiazdy na niebie. Teraz stały się czerwone. Ja tego nie przeżyję!
Przy tych słowach księżna bardzo mile tupnęła nóżką, a później kokieteryjnie przez łzy uśmiechnęła się do mnie i zapytała:
— Wyleczy? Tak?
Charakter i postępowanie pięknej kobiety wszędzie są jednakowe, czy to w wesołej Warszawie, czy na Nowo-Yorskim Broadway‘u, czy na brzegach Tamizy, czy w Paryżu, czy też w dzikim, chmurami spowitym Tannu-Ołu, w wojłokowej jurcie piękności sojockiej, księżny Soldżaku i Darchat-Uła!
— Będę się starał! Będę się bardzo starał „inyń“ (władczyni)! — zapewniał świeżo upieczony okulista.
Popasaliśmy tu, na brzegu zimnej, szalonej Hargi dziesięć dni, otoczeni dowodami gościnności i przyjaźni rodziny książęcej. Oczy księżny, które swoim blaskiem zwiodły przed ośmiu laty z drogi celibatu już mocno podstarzałego nojona-lamę, przestały się ropić, zniknęły czerwoność, stan zapalny i nieprzyjemny, ostry ból. „Inyń“ nie posiadała się z radości i nie wypuszczała z rąk zwierciadła, w zachwycie się sobie przyglądając.
Nojon podarował mi pięć dość dobrych koni, dziesięć baranów i duży worek mąki, z której natychmiast napiekliśmy sucharów.
Mój towarzysz-agronom dał mu za to nowy 500-rublowy banknot rosyjski bardzo piękny i barwny, lecz nie mający dla nas żadnej wartości, bo bolszewicy zburzyli system pieniężny; ode mnie zaś książę dostał niewielki kawałek rodzimego złota, znalezionego w łożysku małej rzeczki, i kieszonkowy rewolwer z dziesięciu nabojami.
Cała rodzina i urzędnicy księcia odprowadzali nas do „kure“ (klasztoru), położonego o piętnaście kilometrów od koczowiska władcy Soldżaku. Prowadził Sojot, wysłany przez nojona z rozkazem konwojowania nas aż do Kosogołu.
Nie zatrzymaliśmy się w „kure“, lecz około „duguna“ — chińskiej osady handlowej. Chińscy kupcy, patrząc na nas zpodełba, zaczęli nastręczać różne towary, szczególnie kusząc nas okrągłemi, glinianemi „łanchonami“ (karafkami) z „majgoło“, słodką, chińską wódką anyżową. Nie mieliśmy ani srebra w kawałkach, ani chińskich kałgańskich dolarów papierowych, więc ze smutkiem spoglądaliśmy na apetyczne „łanchony“. Nojon jednak rozkazał dać nam pięć butelek i zapisać je na swój rachunek osobisty.
Później, podczas wieczorów zimowych, nieraz wspominaliśmy bardzo wdzięcznie starego nojona, racząc się słodką wódką z gorącą herbatą, i trzeba przyznać, że nikt z oddziału nie był obojętny dla sympatycznych „łanchonów“ które starannie owijano w szmaty i w suchą trawę, żeby się nie stłukły w naszych worach skórzanych.
Niech nie oburzają się moraliści i przeciwnicy alkoholu! Nadużycia alkoholu nie było!
Pomyśleć tylko: pięć „łanchonów“ i osiemnaście zdrowych, bezdennych gardzieli! Oprócz tego — mróz od 15—20 stopni i czternaście godzin dziennie na siodle!
Lecz dość usprawiedliwień, gdyż widzę, że moraliści już się uspokoili i nie oburzają się wcale...
Tegoż dnia wieczorem jechaliśmy brzegami dużego „świętego“ jeziora Teri-Nur. Jezioro zamarzło tylko przy brzegach, i mogliśmy obserwować je w całej okazałości. Jest to wielka powierzchnia żółtej, mętnej wody. W kilku miejscach niedaleko brzegów rosły niewysokie trzciny, już brunatne, połamane przez mroźne wiatry. Pośrodku jeziora wynurzała się z wody wysepka, znikająca corocznie. Na niej rosło kilka już padających drzew, a śród nich wznosiły się jakieś stare ruiny baszt i murów z gliny, zwykłej budowy chińskiej.
Przewodnik opowiedział nam, że przed 75 do 100 laty Teri-Nuru nie było; na równinie Chińczycy założyli silną fortecę. Jakiś święty lama za uczynioną mu przez komendanta chińskiego krzywdę wyklął fortecę i załogę, przepowiedziawszy jej prędką i straszną zagładę. Zaraz nazajutrz ze wszystkich studni lunęły potoki wody, zburzyły mury i budynki. Załoga chińska zginęła bez śladu, i tylko czasem fale wzburzonego jeziora wyrzucają na brzegi zgniłe czaszki i kości ludzkie. Jezioro powiększa się co rok, podchodząc coraz to bliżej do okalających je gór.
Po godzinie ominęliśmy od wschodu Teri-Nur, i jezioro zniknęło za lasem.
Droga nie była ciężka, lecz przewodnik uprzedzał, że czekają nas miejscowości bardzo trudne do przebycia.
Doszliśmy do nich po dwóch dniach.
Przed nami był gęsty las, wdrapujący się stromemi spychami na szczyt góry, pokrytej grubą warstwą śniegu. Za tą górą w promieniach zachodzącego słońca piętrzyły się majestatyczne wierchy, pokryte wiecznemi śniegami, z których w różnych miejscach wyrastały nagie, bezbarwne skały.
Były to wschodnie najwyższe odnogi Tannu-Ołu.
Zatrzymaliśmy się na nocleg w lesie i o świcie zaczęliśmy przedzierać się przez gęsty bór.
Do południa prowadził nas Sojot przez knieję, robiąc ogromne, kręte zygzaki, gdyż wszędzie drogę tamowały niezliczone, głębokie wąwozy, przysypane śniegiem, wysokie wały leżących drzew lub też osypy kamieni i skał, które stoczyły się z gór.
Namordowawszy się w ciągu kilku godzin, nieoczekiwanie powróciliśmy na miejsce naszego noclegu. Nie było wątpliwości, że przewodnik zbłądził i zupełnie stracił drogę. Na jego twarzy malowało się paniczne przerażenie.
— Złe duchy starego lasu nie przepuszczają nas! — szeptał drżącemi wargami. — Zły to znak! Lepiej powracać na Hargę do nojona.
Krzyknąłem na niego gniewnie, i Sojot znowu poprowadził nas, chociaż stracił wszelką nadzieję odszukania ścieżki przez Tannu-Ołu, nie robiąc nawet żadnych w tym kierunku wysiłków.
Na szczęście jeden z moich ludzi, myśliwy urianchajski, zauważył nacięcia na drzewach. Były to znaki, wskazujące ścieżkę ukrytą pod głębokim śniegiem. Brnąc w zaspach, przeszliśmy las „złych duchów“, przecięliśmy inny mniejszy, składający się z czarnych, gołych, spalonych modrzewi, i zatrzymaliśmy się o zachodzie słońca w niewielkim gaiku tuż u podnóża Tannu-Ołu. Wkrótce zapadł zmrok, a wraz z nim zerwał się wicher i przyniósł chmury śniegu, zasłaniające białą płachtą cały widnokrąg.
W okamgnieniu nasz obóz był zasypany głębokim śniegiem; konie stały, jak białe widma, nie odgrzebywały trawy z pod śniegu i nie chciały odchodzić od ogniska. Wiatr szarpał im grzywy i ogony. W szczelinach i wąwozach górskich wicher huczał, gwizdał i jęczał. Chwilami zdawało się, że setki głosów smutnych śpiewają jakąś pieśń złowrogą, pełną rozpaczy. Zdaleka dochodziły nas odgłosy ponurego wycia wilków.
Już większa część oddziału pokładła się koło ogniska, gdy zbliżył się do mnie przewodnik i rzekł:
— Nojonie! Pójdźmy do „obo“... Chcę ci coś pokazać.
Poszliśmy. Na samym początku stromej ścieżki leżała kupa dużych kamieni ze złożonym na nich bezładnym stosem suchych gałęzi. „Obo“ jest lamaickim znakiem świętym, który mnisi-lamowie układają w niebezpiecznych miejscach. „Obo“ — to ołtarz na cześć złych demonów, władców tych miejsc niegościnnych. Przejeżdżający Mongołowie i Sojoci składają tu swe skromne ofiary — błagalne lub dziękczynne, wieszając na gałęziach „obo“ szmaty, kosmyki włosów, wyrwanych z końskiej grzywy lub „chatyki“, t. j. długie pasma niebieskiej jedwabnej materji, które dają w prezencie osobom duchownym lub starszyźnie. Czasem stawiają miseczki z prosem, z bobami lub solą.
— Spójrz! — szepnął Sojot. — Chatyków niema...
Istotnie wiatr zerwał i uniósł jedwabne szmaty i nawet przewrócił miseczki z ofiarami.
— Demony są gniewne... Nie puszczą nas, nie ułatwią nam drogi przez Tannu-Ołu.
Sojot nagłe schwycił mię za rękę i błagającym głosem prosił:
— Powróćmy, nojonie, powróćmy! Demony nie chcą użyczyć nam drogi przez swoje góry. Nikt tu nigdy w zimie nie przechodzi. Już dwadzieścia lat gniewają się demony, a każdy śmiałek — myśliwy lub pastuch, usiłujący przejść tę drogę, ginął! Demony posyłały na niego śnieżną zamieć i mrozy. Widzisz? Wszystko to już się zaczęło... Dużo ludzkich kości leży na tych strasznych szczytach, nikt nie powrócił do swojej jurty. Wracajmy wszyscy do naszego księcia, u którego doczekamy się ciepłych dni wiosny i wtedy...
Nie słuchałem dalej tchórza i poszedłem zpowrotem do ogniska, ledwie widocznego przez strugi i kłęby śnieżycy, mknącej z zawrotną szybkością. W obawie możliwej ucieczki przewodnika kazałem wystawić wartę na noc i bacznie na niego uważać.
W nocy obudził mię wartownik-oficer i rzekł:
— Może być, że ja się mylę, lecz, zdaje mi się, słyszałem huk strzału karabinowego...
Cóż mogłem na to powiedzieć?
Może, gdzieś tacy, jak my, podróżni dawali sygnał zbłądzonym towarzyszom, lub może oficer się pomylił, przyjąwszy za wystrzał łoskot toczących się brył śniegu i lodu.
Zasnąłem i odrazu przyśnił mi się bardzo wyraźnie dziwny krajobraz.
Zobaczyłem nieskończenie długą płaszczyznę śnieżną, przez którą brnął czarny wąż jeźdźców. Poznałem nasze konie ciężarowe, poznałem Kałmuka na zabawnym, czarnym ogierze w wielkie plamy białe i o garbatym pysku. Widziałem, jak zaczęliśmy schodzić z gór do doliny, oblani jaskrawem światłem słońca. Później nastała noc. Ujrzałem niewielki gaik z płonącem ogniskiem na jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyraźnie słyszałem szum niezamarzniętego potoku, a na śniegu, leżącym na jego brzegach, ujrzałem krwawo-rdzawe plamy.
Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłem się.
Mętny świt przedzierał się przez mrok i zawieję.
Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i z kulbaczeniem koni.
Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Śnieg siekł twarz i oczy ze straszną siłą, zamiatał wszelkie ślady ścieżki. Mróz tężał.
Wreszcie wsiedliśmy na koń.
Na czele oddziału jechał Sojot, szukający napróżno oznak drogi. Coraz częściej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglądając się wokoło.
Wpadaliśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem śród skał, wspinaliśmy się na wysokie zwały kamieni. Po godzinie uciążliwej jazdy Sojot zawrócił konia i zbliżył się do mnie.
— Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! — zawołał gwałtownym, zrozpaczonym głosem.
Pierwszym moim odruchem była chęć cięcia tego tchórza nahajem.
Przecież byliśmy tak blisko Mongolji, tej „ziemi obiecanej“, przez którą mogliśmy już spokojnie zdążać do celu, i raptem jakiś Sojot sprzeciwia się mojej woli. Wydał mi się on największym wrogiem. Pohamowałem się jednak i nie uderzyłem przewodnika.
W głowie mi błysnęła myśl zupełnie dzika, fantastyczna.
— Słuchaj! — zwróciłem się do Sojota, mówiąc spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem — jeżeli zawrócisz konia i będziesz usiłował stąd odjechać lub uciec, dostaniesz kulą w kark i zginiesz nie na szczytach Tannu-Ołu, gdzie zginęli odważni, ale tu, na jego zboczach, jak pies tchórzliwy. Uważaj teraz, co ci będzie mówił ta-lama, któremu Wielki Burchan (Bóg) dał moc patrzenia w przyszłość. Wszystko będzie dobrze i nic nam nie grozi! Gdy staniemy na szczytach Tannu-Ołu, wicher się uspokoi, i nie zobaczymy więcej zamieci śnieżnej. Gdy będziemy brnęli przez śniegi po płaszczyźnie, która jest tam na wierzchołkach, będzie nam świeciło słońce. Zatrzymamy się po tamtej stronie grzbietu w małym lesie modrzewiowym, przez który płynie niezamarzający potok z czerwonemi plamami rdzawej wody na brzegu, okrytym śniegiem. Tam się będzie paliło nasze ognisko, i tam spędzimy noc!
Spostrzegłem, że Sojot zaczął dygotać ze strachu.
— Nojon już przebył tę drogę? — szeptał. — Już zna płaszczyznę Darchat-Uła, która leży na tych szczytach?
— Nie! — odparłem. — Nigdy nie byłem w waszych górach, lecz tej nocy bogowie wasi nawiedzili mnie i pokazali mi drogę. Wiem, że nic nam nie przeszkodzi przejść szczęśliwie przez Tannu-Ołu.
— Już prowadzę, już prowadzę! — zawołał Sojot i, uderzywszy konia, szybko wyjechał na czoło oddziału, jadąc ostrym grzbietem skalnym, wijącym się aż do szczytów, gdzie leżała śnieżna płaszczyzna.
Gdyśmy się znaleźli na wąskim gzymsie skalnym, zwieszonym nad głęboką doliną, przewodnik gwałtownie wstrzymał konia i uważnie oglądał śnieg i kamienie.
Po chwili podniósł się na strzemionach i zawołał:
— Dziś w nocy tą ścieżką przeszło dużo podkutych koni. Tu po śniegu ciągnął się rzemień nahaja. To nie Sojot jechał.
Nie mieliśmy czasu na przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwili rozległa się salwa karabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwycił się za prawe ramię i padł, nie drgnąwszy nawet, a jeden z koni ciężarowych dostał kulą za uchem.
Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniami i zaczęliśmy ostrożnie badać sytuację.
Od sąsiedniego szczytu oddzielał nas bardzo głęboki wąwóz, mający około 600 metrów szerokości. Na przeciwległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestu jeźdźców, którzy zeskoczyli z siodeł i rozpoczynali ostrzeliwanie nas pozostających na odkrytej niedogodnej pozycji.
Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowiadać.
— Celujcie do koni! — zakomenderował jeden ze starszych oficerów, pułkownik Ostrowski.
Rozkazałem przewodnikowi i Tatarowi położyć nasze konie na śniegu za skałami, aby nie służyły za cel napastnikom. Wykonali rozkaz bardzo sprawnie i szybko.
Od naszych strzałów padło po przeciwnej stronie sześć koni, a kilka zostało poważnie ranionych, gdyż rwały się, skakały i padały, wnosząc duże zamieszanie w szeregach naszych przeciwników. Kałmuk celnym strzałem wpakował kulę w łeb jakiegoś śmiałka, który, wystawiwszy głowę z poza kamieni coś krzyczał i wygrażał pięściami. Zabity padł twarzą naprzód i szybko stoczył się do wąwozu. Czerwoni żołnierze ze wściekłością klęli nas i zasypywali coraz gęstszemi salwami.
Nagle zauważyłem, że nasz przewodnik wyprowadza trzy konie, wskakuje na siodło, a za nim, jak cienie, mkną Tatarzyn i Kałmuk. Już zmierzyłem się do uciekającego Sojota, lecz uspokoiłem się, spostrzegłszy pościg naszych wschodnich przyjaciół.
— Oni nas nie opuszczą! — pomyślałem.
Bolszewicy zaczęli wściekle ostrzeliwać jeźdźców, lecz ci, przypadłszy do karków końskich, pomknęli i wkrótce zniknęli za załamaniem grzbietu.
Długo trwała strzelanina. Nie wiedziałem, co mam czynić dalej. Strzelaliśmy rzadko, oszczędzając nabojów, lecz bądź co bądź traciliśmy nasze zapasy.
Nagle spostrzegłem na śniegu, wyżej od pozycji bolszewików, dwa czarne punkty. Bardzo wolno posuwały się one w stronę naszych wrogów i wkrótce zniknęły za ostremi skałami, wiszącemi tuż nad strzelającymi do nas sowieckimi bandytami.
Niebawem z poza tych skał znowu wyłoniły się tajemnicze punkty, i wtedy nie miałem już wątpliwości, że były to głowy ludzi. Za głowami zjawiły się i całe postacie. Wnet poznaliśmy Tatara i Kałmuka.
Podnieśli oni z rozmachem ręce do góry i cisnęli coś nadół.
Z hukiem i łoskotem, setki razy powtórzonym przez echo, wybuchnęły granaty.
Po chwili nastąpił trzeci wybuch, a po nim przeraźliwe krzyki bolszewickich żołnierzy i bezładna strzelanina.
Kilka koni, oszalałych z przerażenia, rzuciło się do wąwozu. Jeszcze chwil kilka — i czerwoni, ostrzeliwani przez nas, zaczęli zmykać w nieładzie i panice, usiłując skryć się do wąwozu.
Gdy już wszystko było skończone, Tatar opowiedział, że Sojot zaproponował mu przeprowadzenie ludzi do przejścia, którem przedostali się bolszewicy, i napaść na nich ztyłu.
Tatar wraz z Kałmukiem obmyślili plan takiego napadu na przeciwnika i cisnęli trzy granaty, widocznie, z wielkiem powodzeniem.
Opatrzywszy rannego oficera i przełożywszy wory z zabitego konia na inne, ruszyliśmy dalej, omawiając wypadki. Nie ulegało wątpliwości, że spotkany przez nas czerwony oddział szedł z Mongolji. To oznaczało, że tam już są czerwone wojska.
Ile ich jest? W jakich punktach są ześrodkowane siły zbrojne bolszewików? W jakim kierunku posuwają się oddziały wywiadowcze?
Od prawidłowej odpowiedzi na te pytania zależało nasze życie.
Dręczyła nas myśl, że Mongolja już nie jest „ziemią obiecaną“, wymarzonym przez nas portem ocalenia.
Jechaliśmy smutni i niespokojni.
Tylko natura radowała nas, wiatr ucichł, opadła bez śladu wichura śnieżna. Słońce coraz to częściej wyglądało z poza chmur. Sunęliśmy wysokiem płaskowyżem. W miejscach odkrytych wiatr zmiótł śnieg, skupiwszy go w dołach i wąwozach w grube pokłady lub wysokie stosy. Brnąc przez nie, nasze konie traciły resztki sił, często grzęznąc w śniegu z głową.
Szliśmy piechotą, grzęznąc w zaspach i dopomagając wybijającym się z sił koniom. Wpadaliśmy nieraz po szyje do dołów, ukrytych w grubych warstwach śniegu, ślizgaliśmy się na skałach, padaliśmy, lecz brnęliśmy uparcie i wytrwale dalej i dalej tam, gdzie połyskująca płaszczyzna na tle szarego nieba nagle się urywała.
Dopiero przed zachodem słońca doszliśmy do krańca płaskowyża i zaczęliśmy schodzić ze stromych południowych zboczy Tannu-Ołu.
Po dwu godzinach ciężkiej drogi zatrzymaliśmy się w niewielkim gaiku modrzewiowym, gdzie nocowaliśmy przy ognisku, piliśmy herbatę z wody wartkiego niezamarzniętego strumienia, biegnącego wśród płaskich brzegów. Na śniegu spostrzegliśmy duże plamy czerwonej, rdzawej wody. W kilku miejscach dojrzeliśmy też ślady bolszewickiego oddziału, który przeszedł tą drogą.
Wszystko — sama natura i nawet sojockie złe demony Darchat-Uła były po naszej stronie. Nie odczuwaliśmy jednak zadowolenia i spokoju, gdyż przed nami — znowu była niepewność i groźna tajemnica losu, który nie szczędził nam niebezpiecznych przygód i udręki prawdziwej.
Za grzbietem Tannu-Ołu zaczęliśmy się posuwać naprzód bardzo szybko, ponieważ równina mongolska w tej części kraju Darchackiego zupełnie jest pozbawiona gór.
Śpieszyliśmy się... Dokąd?
Było to już dla nas obojętne.
Aby tylko prędzej jakiś koniec... jakieś rozwiązanie niepewności, nieustannie ciążącej nad nami!
Na równinie pomiędzy Tannu-Ołu a kotliną Kosogołu śniegu prawie nie było. Wszędzie widniały cudowne pastwiska, które wprawiały w zachwyt mego agronoma.
Na niewysokich pagórkach tkwiły młode gaiki modrzewiowe. Często przejeżdżaliśmy przez wartkie rzeczki, lecz były one płytkie i płynęły twardem łożyskiem.
Na drugi dzień naszego pochodu po stepach darchackich spotkaliśmy Mongołów, szybko pędzących stada w kierunku północno-zachodnim, w stronę Ogarkha-Ołu.
Otrzymaliśmy też od nich wiele smutnych i zatrważających wieści.
Kawalerja bolszewicka od strony gubernji Irkuckiej weszła w granice Mongolji. Czerwone oddziały zajęły już rosyjską osadę Khathył na południowym brzegu jeziora Kosogoł, skąd przeszły dalej o sto kilometrów na południe i obozowały w kolonji rosyjskiej, położonej około wielkiego buddyjskiego klasztoru, Mureń-Kure. Mongołowie zapewniali nas, że pomiędzy Khathyłem a Mureń nie spotkamy luźnych oddziałów i znaczniejszych patroli bolszewickich.
Po długich naradach postanowiliśmy przejść pomiędzy temi dwoma punktami i dążyć dalej na wschód, kierując się na klasztor Wan-Kure, gdzie podobno operował jakiś oddział antybolszewicki.
Odprawiliśmy Sojota-przewodnika i, wysławszy naprzód trzech wywiadowców, ruszyliśmy, kierując się kompasem. Drogę łatwo już było znaleźć, więc przewodnik już był niepotrzebny.
Z gór, które południowo-zachodniemi uskokami dochodziły do brzegu jeziora Kosogoł, mogliśmy zachwycać się wspaniałym krajobrazem. Jezioro, jak wielka szafirowa kropla lub drogocenny wypukły szafir, leżało w ramie ciemnożółtych, jak stare złoto, gór, przeciętych pasami czarnych lasów modrzewiowych.
Nocą zbliżaliśmy się do Khathyłu, zajętego przez bolszewików, i zatrzymaliśmy się na brzegu wypływającej z jeziora głębokiej i nadzwyczaj bystrej rzeki Jagi, czyli Egin-Go.
Wyszukaliśmy pastucha Mongoła, który za ćwiartkę cegły herbaty podjął się przeprowadzić nas na przeciwległy brzeg rzeki. Wszędzie spotykaliśmy „obo“, święte modrzewie, czyli „Chamtyty“, i nawet kaplice na cześć złych demonów, co świadczyło o niebezpiecznej przeprawie.
— Dlaczego tu jest tyle „obo“? — zapytałem Mongoła.
— To rzeka Djabła, niebezpieczna, zwodnicza! — odparł pastuch. — Przed dwoma dniami pod lodem Jagi zginęła cała karawana. Utonęło pięciu ludzi, piętnaście koni i trzy wozy...
Przyczailiśmy się w krzakach do pierwszych blasków świtu, poczem rozpoczęliśmy przeprawę.
Powierzchnia rzeki przypominała taflę grubego szkła. Śniegu na lodzie nie było wcale, gdyż dął stale silny wiatr od strony Kosogołu. Konie ostrożnie stąpając po lodzie, ślizgały się, padały i wierzgały. Prowadziliśmy je za uzdy. Drżąc na całem ciele i nisko opuściwszy łby, z naprężeniem wpatrywały się w lód i trwożnie chrapały. Gdym spojrzał na lód, zrozumiałem przyczynę ich strachu.
Przez lodową taflę, nie grubszą nad jedną stopę, wyraźnie dostrzegłem otchłań, a na jej dnie kamienie, krzaki wodorostów i wielkie ryby, śpiące w zagłębieniach dna. Woda była zupełnie przezroczysta. Głębokość rzeki sięgała 15 metrów. Rzeka mknęła pod lodem z jakąś wściekłą szybkością, wirując i wytwarzając długie pasma białej piany, podobne do rozszalałych wężów.
Nagle wszystkie konie drgnęły i naraz zatrzymały się, jak wryte.
Stanęliśmy i my.
Nad rzeką huknął strzał armatni, po nim drugi i trzeci.
— Prędzej naprzód, prędzej! — wołał, wymachując rękami, Mongoł, który postępował na czele oddziału.
Znowu rozległ się huk i trzask, budzący jakąś niezrozumiałą trwogę. Coś się stało gdzieś bardzo blisko...
Konie zaczęły się w strachu cofać, wyrywać z rąk i ciężko padać, uderzając łbami o lód.
Prawie tuż pod mojemi nogami, o dwie stopy na prawo, pękła powierzchnia lodu, i szczelina, jak wąż, z trzaskiem złowrogim pobiegła dalej. Natychmiast buchnęła z niej woda i płynęła, pieniąc się i burząc.
— Prędzej! prędzej! — wołał przewodnik.
Z wielkim trudem udało się nam zmusić konie do przejścia przez szczelinę i ruszyć naprzód. Drżały i ociągały się. Tylko straszliwe uderzenia nahajów zniewoliły je do zapomnienia o panicznym strachu przed nieznanem zjawiskiem żywiołowem.
Gdyśmy dotarli do brzegu i, zapuściwszy się w las, ruszyli dalej, pastuch opowiedział nam, że Jaga często, bez żadnej przyczyny, zrywa lody i oczyszcza wielkie przestrzenie swego prądu. Biada podróżnym, którzy w podobnej chwili przeprawiają się przez rzekę! Szalony prąd zawsze zimnej wody porwie ich i wtłoczy pod lód. Zdarza się też, że nagle pod nogami konia otwiera się szeroka szczelina, do której wpada nieszczęsne zwierzę, ginąc pod lodem, który śmiertelną obręczą znowu jak gdyby się zrasta, druzgocąc mu nogi.
Tak szaleje tajemnicza „rzeka Djabła“, porywając nowe i nowe ofiary.
Kotlina jeziora Kosogoł uwydatnia resztki procesów wulkanicznych, jeszcze nie zakończonych; wyraźne ślady tego w formie law, bazaltów i trachitów można odnaleźć na brzegu zachodnim. Podziemne siły wulkaniczne jeszcze nie zanikły i są czynne, podtrzymując kult djabła, na cześć którego Mongołowie stawiają owe „obo“ i składają ofiary.
W lesie wypoczęliśmy po ciężkiej przeprawie, napiliśmy się herbaty, przekulbaczyliśmy konie, umocowaliśmy worki na biednych naszych luzakach i ruszyliśmy dalej. Wkrótce wjechaliśmy w dolinę, pokrytą niegłębokim śniegiem.
Droga była łatwa, więc, choć zapadł już zmrok, wciąż jechaliśmy dalej, ponieważ nie można było znaleźć miejsca dogodnego do popasu, ani też drzewa na ognisko; dopiero około dziewiątej godziny gdzieś daleko w stepie błysnął ogień. Wraz z agronomem, pozostawiwszy wtyle cały oddział, skierowałem się w tamtą stronę, w przypuszczeniu, że musi to być niezawodnie jakaś jurta mongolska, w której na tę noc urządzimy obóz.
Przejechawszy galopem około dwóch kilometrów, rzeczywiście zobaczyliśmy grupę ubogich jurt pasterskich. Zdziwiło nas, że nikt nie wybiega na nasze spotkanie, i że zwykła zgraja czarnych, złych psów dotąd nas nie zwęszyła, nie goniła naszych koni, chwytając je za nogi i ogony, i usiłując ściągnąć nas z siodeł. Przecież widzieliśmy ogień zdaleka? Więc muszą tu być ludzie!
Zeskoczyliśmy z koni i poszliśmy w stronę najbliższej jurty. Byliśmy o kilka kroków od niej, gdy odchyliła się płachta, stanowiąca drzwi, i z jurty wybiegło dwóch Rosjan. Jeden z nich z wielkiego rewolweru kolta dał do nas ognia, lecz trafił w siodło, zraniwszy w grzbiet mego konia. Położyłem go trupem ze swego mauzera, zaś drugiego towarzysza, który uciekał w stronę niewielkiego wąwozu, w okamgnieniu dogonił agronom, złapał za szyję, podniósł z ziemi, potrząsnął nim kilka razy i, złamawszy mu w tej powietrznej podróży kręgosłup, zamaszyście cisnął o ziemię.
Obejrzeliśmy trupy. Byli to żołnierze regularnych wojsk bolszewickich, gdyż w kieszeniach znaleźliśmy dokument szeregowców 2-go karnego oddziału wojsk wewnętrznej „ochrany.“ Przenocowaliśmy w jurtach, postawiwszy warty podwójne. Mieszkańcy tego koczowiska zapewne zbiegli przed żołnierzami, którzy zdążyli już dokonać rabunku, spakowawszy najcenniejsze rzeczy Mongołów do worków, które znaleźliśmy pomiędzy jurtami. Rabusie widocznie zamierzali już odjechać, gdyż byli gotowi do drogi. Konie ich stały w wąwozie pośród niewysokich pagórków z wystającemi na ich zboczach skałami.
W torbach, przywiązanych do kulbak, znaleźliśmy niewielki zapas herbaty, tytuniu i zapałek. Oprócz tego zdobyliśmy na rabusiach dwa karabiny i dwa doskonałe „kolty“ ze sporą ilością nabojów, a także dwa porządne konie z rynsztunkiem.
Po paru dniach drogi zbliżywszy się do brzegu rzeki Uri, spotkaliśmy dwóch kozaków. Byli to szeregowcy z oddziału jakiegoś hetmana-watażki, Sutunina, który na własną rękę prowadził wojnę podjazdową z bolszewikami w dolinie rzeki Selengi, w północnej części Mongolji. Jechali oni z listem hetmana do znanego na Ałtaju wodza białych partyzantów, rotmistrza Kajgorodowa, słynnego z odwagi Tatara.
Kozacy opowiedzieli nam, że wzdłuż całej granicy rosyjsko-mongolskiej zauważono koncentrację wojsk sowieckich, zamierzających rozpocząć poważniejsze operacje przeciwko „białym“ oficerom, ukrywającym się w mongolskich miastach: Kobdo, Ułankom, Uliasutaj, Wan, Dzain i Urga. Nadmienili też, że w niektórych z tych miast gubernatorzy chińscy, pod wpływem ajentów bolszewickich, aresztują Rosjan i cudzoziemców i wydają ich sowieckim władzom pogranicznym. Bardzo ważną wiadomością było to, że około Wan-Kure i Urgi w kierunku Kiachty, Mandżurji i chińskiego miasta Kałganu walczy z bolszewikami i z Chińczykami dywizja kozackiego generała, barona Ungern von Sternberga, i pułkownika Kazagrandi. Baron odniósł porażkę od generała chińskiego, dowodzącego załogą w Urdze, i administracja chińska srożyła się i pastwiła nad Rosjanami w miastach, podejrzewając wszystkich cudzoziemców o stosunki z baronem Ungernem.
Droga do Pacyfiku została dla nas zamknięta.
O ile ja z moim starym towarzyszem podróży, jako Polacy, mogliśmy jeszcze spodziewać się przyzwoitego obejścia ze strony urzędników chińskich, to już w żadnym razie nie mogli oczekiwać tego oficerowie rosyjscy mego oddziału.
Nie uważałem zaś za możliwe pozostawienie ich własnemu losowi; wobec tego postanowiłem szukać innych dróg wyjścia z ciężkiego położenia.
Rozważywszy starannie sytuację, doszedłem do przekonania, że mamy przed sobą jedno tylko wyjście.
Musimy ominąć miasta mongolskie z chińską administracją i z załogami, przeciąć Mongolję z północy na południe, przejść przez zachodnią część pustyni Gobi w obrębie posiadłości chana Jassaktu i plemion Wewnętrznej Mongolji, i możliwie szybko i skrycie przebyć sto kilometrów przez chińską prowincję Kansu, aby wejść do Tybetu. W tym tajemniczym kraju spodziewałem się spotkać konsulów angielskich i z ich pomocą dotrzeć do jednego z portów oceanu Indyjskiego.
Zupełnie wyraźnie przedstawiałem sobie i swoim towarzyszom trudności tej nieoczekiwanej wyprawy, lecz nie mieliśmy nic innego do wyboru.
Pozostawało: albo uczynić tę ostatnią szaloną próbę, albo zginąć z rąk sowieckich katów lub w więzieniu chińskiem.
Gdy wyłuszczyłem swoim ludziom obmyślony plan, nie tając przed nimi nowych niebezpieczeństw, trudów, oraz znacznej dozy szaleństwa, jaka cechowała mój projekt, wszyscy odpowiedzieli jednogłośnie, szybko i krótko:
— Niech profesor prowadzi, idziemy za panem!...
Na naszą korzyść przemawiała jedna okoliczność.
Mogliśmy nie obawiać się głodu, gdyż „wojna, żywiąc wojnę“, dała nam spore zapasy herbaty, tytuniu, zapałek, koni, siodeł, broni, ubrania i obuwia, zdobytych na zabitych wrogach.
Dobrze przestudjowawszy mapę Azji Centralnej, którą posiadał jeden z oficerów, nakreśliłem następujący plan naszej wyprawy:
Od rzeki Iro pójdziemy na południowy-zachód, pozostawiając z prawej strony miasto Uliasutaj i, kierując się na koczowisko Caganłuk, przejdziemy posiadłości chana Jassaktu i dotrzemy do grzbietu Boro. Tu dopiero będziemy mogli zatrzymać się na dłuższy popas dla wzmocnienia sił jeźdźców i koni.
Następnym etapem byłaby wyprawa przez zachodnią część Wewnętrznej Mongolji, pustynię Małą Gobi, czyli Naron-Khuhu-Gobi, przejście przez grzbiet Khara, szybki pochód nocny przez Kansu, gdzie musielibyśmy ominąć z zachodu miasto chińskie Suczou i, po przekroczeniu wysokich szczytów Nań-Szań, wejść do północnego Tybetu w granicach obwodu Koko-Nor, w kierunku źródeł rzeki Yan-Tze-Kyang.
Dalej już słabo wyobrażałem sobie położenie geograficzne, chociaż pamiętałem i sprawdziłem na naszej mapie, że grzbiety górskie na zachód od Yan-Tze oddzielają basen tej olbrzymiej rzeki chińskiej od systemu rzeki Brahmaputry w Burmie, gdzie naturalnie powinniśmy spotkać załogi i władze cywilne angielskie, o ile nie spotkalibyśmy ich na terenie Tybetu.
W Anglji mam przyjaciół, znają mnie dziennikarze i niektórzy mężowie stanu, więc miałem pewną podstawę, aby spodziewać się gościnności i doraźnej pomocy w dalszej podróży już do... Europy.
Lecz plan ten układałem na brzegu Iro, do której dochodziły odnogi gór Tarbagatajskich i Kosogolskich.
Anglicy zaś byli bardzo daleko, za grzbietami Ała-Szań, za tajemniczym Tybetem „wielkiego i trzykroć świętego Dalaj-Lamy“, za „murem świata“ — Himalajami!
Nie mogę innem słowem określić naszego pochodu od rzeki Iro do granicy Tybetu.
1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobi przebyliśmy w 48 dni!
Szliśmy, ukrywając się przed ludźmi, robiąc jak najkrótsze i najniezbędniejsze popasy w najdzikszych miejscowościach, żywiąc się surowem mięsem, aby dymem ogniska nie zwabiać do siebie tubylców, a na popasach nocnych odrywając ubranie od pozbawionego skóry, krwawiącego się ciała, walcząc uporczywie i bezowocnie ze zjadającemi nas pasożytami.
Była to Odyseja męczeństwa.
Gdy zmuszeni byliśmy zdobywać barana lub byka dla naszej „intendentury“, posyłaliśmy tylko dwóch nieuzbrojonych ludzi, którzy podawali się za robotników, jadących z ramienia kolonistów rosyjskich w celu kupna bydła u Mongołów.
Nie mogliśmy nawet polować, chociaż spotykaliśmy ciągle duże stada antylop i skalnych baranów. Obawialiśmy się huku strzałów, które mogły zwrócić na nasz oddział niepożądaną uwagę ludności.
Na szczęście koczowiska mongolskie były już przeniesione w stronę głównej, południowej drogi karawanowej.
W sercu dawnych posiadłości Dżengiza i jego potomków, imperatorów i chanów, prawie wcale nie spotykaliśmy osad tubylczych.
Za Bałyrem, na ziemi lamy Jassaktu chana, który osiadł na tronie przodków po otruciu brata, z rozkazu „Żywego Boga“ w Urdze, spotkaliśmy koczujących na granicy Naron-Khuhu-Gobi bogatych Tatarów i Kirgizów rosyjskich, którzy po ucieczce z Syberji zaszli aż tutaj.
Przyjęli nas bardzo serdecznie i gościnnie. Dali nam kilka byków i trzydzieści sześć cegieł chińskiej herbaty zielonej, która jest najlepszą „monetą“ śród koczowników Azji.
Ci Tatarzy ocalili nas od niechybnej zguby, gdyż wytłumaczyli nam, że przez Gobi w tej porze roku konno przejechać nam się nie uda. Ani śladu pożywienia nie moglibyśmy znaleźć w pustyni.
Musieliśmy wynaleźć wielbłądy i zamienić je za nasze zmordowane konie i inne przedmioty.
Jeden z Tatarów podjął się przeprowadzenia takiej wymiany, i nazajutrz sprowadził do nas bogatego Mongoła — Ordosa, który dał nam dziewiętnaście wielbłądów wzamian za wszystkie nasze konie, za karabin, rewolwer i siodło kozackie.
Ten sam Mongoł udzielił nam przyjacielskiej rady, abyśmy odwiedzili święty klasztor Narabanczi, ostatnią świątynię lamaicką w drodze z Mongolji do Tybetu.
Opowiedział nam, że święty hutuhtu klasztoru jest „przeistoczonym Buddhą“ i czułby się dotknięty, gdybyśmy nie wstąpili do „kure“ i nie zanieśli naszych modłów przed srebrny posąg starożytnego Buddhy w „świątyni błogosławieństwa“. Tam zwykle modlą się pielgrzymi, dążący do „ogniska mądrości i błogości“, Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy, największego dostojnika buddyjskiego.
Mój Kałmuk-lamaita gorąco podtrzymywał Mongoła.
Postanowiłem jechać z Kałmukiem, aby zadośćuczynić wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy dali mi kilka dużych jedwabnych szalików — „chatyków“ na podarunki oraz ofiary i okulbaczyli dla nas cztery wspaniałe wierzchowce; mieliśmy więc po dwa konie na zmianę.
Do Narabanczi — Kure było około 90 kilometrów, lecz, wyjechawszy z koczowiska Tatarów koło jedenastej rano, przed wieczorem już wchodziłem do olbrzymiej jurty świętego hutuhtu.
Był to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdza katolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczy i dobrotliwy uśmiech na wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Odziany był w czerwony płaszcz jedwabny, przepasany żółtą wstęgą, oznaką jego duchownej godności.
Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu.
Powitał nas bardzo uprzejmie i zaznaczył, że jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemców pobożnego obyczaju mongolskich pielgrzymów i ofiarowaniem mu z należytą ceremonją tradycyjnego „chatyka“. Tę ceremonję zawdzięczałem Kałmukowi, który starannie uczył mnie, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materji, w jaki sposób przerzucić ją przez wyciągnięte ręce i jaką stroną podać hutuhcie.
Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieści o naszej ucieczce, o zbrodniach bolszewików i o dalszych planach, hutuhtu dał mi cenne wskazówki, dotyczące drogi do Tybetu, i wydał mi list polecający do przeorów i rad lamów tych klasztorów, które leżały na naszej drodze. Imię Dżełyba było w wielkiem poszanowaniu u wszystkich lamaitów, gdyż słynął on jako głęboki znawca starych ksiąg religijnych, oraz jako założyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczajów. Jak się przekonałem później, imię hutuhtu Narabanczi było znane i szanowane w „kraju bogów“ t. j. w Tybecie, i nawet w starobuddyjskich świątyniach Chin.
Spędziliśmy noc w pięknej jurcie przeora. Zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony i draperje jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększone mitologicznemi malowidłami i srebrem, ołtarz, na którym stał posąg Buddhy z bronzu, oraz cały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników.
Wczesnym rankiem odwiedziliśmy „świątynię błogosławieństwa“.
Był to wielki budynek modrzewiowy architektury chińskiej. Wysokie kolumny, pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczające się z sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkami bogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnemi i ze wspaniałemi świecznikami złotemi, wielki posąg śpiącego Buddhy; czarne szafy chińskie z figurami mniejszych bóstw; tron, na którym podczas wielkich ceremonij religijnych siedzi „gegeni“, żywe bóstwo klasztoru; niskie ławki dla kleru i chóru — wszystko to wywierało wrażenie czegoś bardzo silnego, tętniącego wiarą głęboką.
W świątyni odbywało się nabożeństwo poranne z muzyką; grano na długich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwizdawkach, dzwonkach i bębnach. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzająco wtórowały im tympany. Lamowie napół śpiewali głosami tubalnemi i tremolującemi, napół mówili modlitwy w językach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowiadał często powtarzanym frazesem tybetańskim.
— Om! Mani padme, Hung! — Bądź błogosławiony, wielki kapłanie, w kwiecie lotosu!
Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył nam powodzenia i szczęśliwej i łatwej drogi, ofiarowując mi duży, żółty „chatyk“ i odprowadzając do bramy „kure“.
— Pamiętaj, synu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu — że zawsze będziesz tu drogim gościem! Życie jest zjawiskiem tajemniczem, wszystko się może zdarzyć, a więc może kiedyś wypadnie ci być w dalekiej Mongolji, tu, na skraju pustyni. Wtedy nie omijaj Narabanczi — Kure!
Nocą byliśmy już na koczowisku naszych przyjaciół, a nazajutrz pożegnaliśmy ich.
Byłem znużony szybkim marszem do Narabanczi — Kure, więc bardzo mi się podobała jazda na spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać przez cały dzień.
Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietu Tiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi, i przecięliśmy z północy na południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęście mieliśmy dość silne mrozy, i piasek zmarznięty nie wstrzymywał szybkiej jazdy.
W oazie, koło przejścia przez grzbiet Khara, trafiliśmy na wielkie koczowisko Mongołów z plemienia Turgutów i nakarmiliśmy nasze wielbłądy trawą, rosnącą na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chętnie wielbłądy na konie, naturalnie, obdarłszy nas ze skóry, i targując się, jak przekupnie za Żelazną Bramą.
Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jest to kraj leśny i górzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i boby. Była to niebezpieczna część drogi, gdyż władze chińskie mogły nas zaaresztować.
W kilku miejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, w tej części „imperjum nieba“ znacznie zburzony. Wił się, jak olbrzymi, nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami i lasami, wspinając się na północne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek, płynących do Hwang-Ho, — Żółtej Rzeki, przecinającej z zachodu na wschód całe terytorjum Chin.
W ciągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczelinach górskich, lasach i krzakach; nocami odbywaliśmy forsowne marsze. Na przejście przez Kansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy — włościanie, których nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i gościnni. Szczególnemi względami cieszył się nasz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku, i moja apteczka. Chorych wszędzie było mnóstwo, przeważnie na oczy, reumatyzm i choroby skórne.
Gdyśmy się zbliżali do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek na Pamirze i Karakorumie, dopędziliśmy wielką karawanę chińskich kupców — przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaski kilkoma zegarkami, zdobytemi na bolszewikach.
Przemytnicy znali krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, które opisywali podróżnicy, zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnością zakwitnie przemysł górniczy, gdyż naturalne bogactwa Kansu są nieprzebrane.
Trzy dni jechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu, wdrapywaliśmy się na szczyty skalistych przełęczy, lecz ta droga była o wiele łatwiejsza od przebytych już przez nas miejscowości w Urianchaju.
Co się tyczy mnie, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemu błotnistych jezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całej sieci wielkich rzek chińskich, mających tu swe źródła.
Ze znużenia i z ciągłego napięcia nerwów dostałem ataku nerwowej febry.
Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczów, oblewał mnie zimny pot i szczękałem zębami, strasząc tem swego konia, który kilka razy zrzucił mię z siodła. Coś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem. Kogoś bardzo drogiego przywoływałem namiętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie ma przybyć.
Pamiętam, jak przez sen, że moi towarzysze zdjęli mnie z konia, posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili gorącą herbatą z wódką chińską i wreszcie ocucili, mówiąc:
— Chińczycy jadą stąd na zachód, a my musimy iść na południe...
— Na północ! — szorstko poprawiłem mówiącego.
— Ależ nie! Na południe...
— Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgiak przecież leży na północy — z oburzeniem twierdziłem.
— Jesteśmy przecież w Tybecie! — przekonywał mnie stary pułkownik Ostrowski. — Musimy kierować się teraz na Brahmaputrę.
Brahmaputra... Brahmaputra!
To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorym mózgu; coś huczało w głowie z łoskotem i wyciem, coś porywało do czynu i walki...
Odrazu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem. Lecz nie mogłem nic powiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótce wpadłem w niespokojny, ciężki sen, pełen obłędu i miotania się.
Niedaleko stał klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz zapomocą ekstraktu cudownego „dżen-szengu“, chińsko-tybetańskiego „panaceum zdrowia, młodości i życia“, szybko powrócił mi siły.
Dżeń-Szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny „Panax Ginzeng“, ceniony przez lekarzy buddyjskich na wagę złota, gdyż posiada cudowną siłę uzdrawiania i przywracania młodości.
Sowicie obdarzony za kurację, lama uczuł do mnie sympatję i, odszedłszy ze mną na stronę, żeby inni nie mogli nas podsłuchać, wyraził wątpliwość, czy uda się nam przejść przez Tybet; nie chciał jednak wytłumaczyć mi, na czem wątpliwości jego polegały.
Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz zaciął się i milczał.
Gdym wrócił do przytomności, tajemniczy Tybet, „kraj krajów“, już otaczał nas swemi niebotycznemi szczytami, bagnistą równiną Cajdam, i pełną zmiennych krajobrazów kotliną, Koko-Nor.
Droga dość szeroka ze śladami kół, okutych żelaznemi klamrami, prowadziła przez góry; na piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodku której leżał Koko-Nor.
Jeżeli Finlandję nazywają podróżnicy „krajem tysiąca jezior“, to północną część obwodu Koko-Nor należałoby nazwać „krainą miljona jezior“. Przeszliśmy na zachód od Koko-Noru pomiędzy Dułan-Kitt i jeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczek głębokich, a grząskich. Woda tu nie zamarzała; dopiero na szczytach przejść górskich odczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.
Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem odnajdywaliśmy tybetańskich pastuchów, od których nasz Kałmuk kupował barany i otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi. Okrążywszy od wschodu jezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w którym stanęliśmy.
W klasztorze oprócz nas popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych.
Byli to Tybetańczycy.
Zachowywali się względem nas bardzo wyzywająco; na wszystkie pytania Kałmuka odpowiadali szyderczem milczeniem. Ludzie ci byli uzbrojeni w rosyjskie lub niemieckie karabiny i obciążeni pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnie oglądali nas, oceniając widocznie nasze siły.
Tegoż dnia Tybetańczycy opuścili klasztor.
Kazałem Kałmukowi wybadać przeora klasztoru co do tych podejrzanych gości. Mnich dawał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mu pokazał pismo hutuhty z Narabanczi-Kure i duży żółty „chatyk“, podarowany mi przez niego, stał się szczerszy i rozmowniejszy.
— To byli źli ludzie! — szeptał. — Strzeżcie się ich!
Lecz nie chciał powiedzieć imienia ich przewódcy, tłumacząc się przepisami lamaizmu, zabraniającego wymieniać imię ojca, nauczyciela i naczelnika.
Znacznie później dowiedziałem się, że w Tybecie, również jak w Chinach, istnieje społeczna instytucja bandytyzmu. I tu, i tam jakiś bandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje się postrachem dla ludności danego okręgu. Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia się do handlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców, żądając określonej płacy, i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunem tych, którzy przystali na jego żądania.
Przypuszczam, że przeor klasztoru na Tassunie w wodzu spotkanego przez nas oddziału tybetańskich bandytów, czyli „mturdzy“ (po tybetańsku) i „chunchudzy“ (po chińsku), miał właśnie takiego obrońcę na wypadek napadów innych luźnych band zbójeckich, mających prawa obywatelstwa we wszystkich, oprócz Mongolji, krajach, które wchodziły niegdyś lub wchodzą obecnie w skład dawnych Chin.
Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad.
Gdym zwiedzał je w daremnem poszukiwaniu przewodnika, zwróciłem uwagę na niezwykłe zjawisko.
Podczas mojej podróży przez Mongolję, zapomniałem o istnieniu ludzi o złotych włosach.
Tymczasem, o dziwo! osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieli włosy blond lub rude, jak mosiądz. Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach, tak dziwnie nieharmonizujących z czarno-brunatną cerą, z wystającemi policzkami i ciemnemi oczyma skośnemi, i dowiedziałem się nadzwyczajnej historji osadników.
Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui, zwabieni opowiadaniami sekretarza Dżengiz-Chana, genueńczyka Marco Polo, który długie lata spędził w Mongolji, Tybecie i Chinach, podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji i połowy Europy. Są to jedyni w Tybecie mieszkańcy, trudniący się rolnictwem i zagrodową hodowlą bydła na wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imion przodków i, z pewnością, nie mogąc wymówić nazwisk cudzoziemskich, przechowali oni jednak przydomki: „Bystry“, „Walczący“, „Strzelec“, „Pogromca strasznego lamparta śnieżnego“ (felis nivica). Pośród tych potomków mieszkańców pięknej Italji spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczach i prześlicznie wykrojonych ustach. Te tybetańskie „signoriny“ były jednak niemniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, których pochodzenie ginie w mroku przeszłości.
Coprawda, istnieje myt, że jakiś żądny wrażeń samiec — małpa dotarł przez straszliwe Himalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę „ducha gór“, i od tej pary małżonków wyprowadza się lud tybetański.
Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturze i w malarstwie w wiekach XIII, XIV i XV figuruje ona bardzo często w przeróżnych motywach.
Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, odrazu spostrzegliśmy, że jesteśmy śledzeni. Jacyś pojedyńczy jeźdźcy często wyłaniali się z lasów i z poza skał i obserwowali każdy nasz ruch, wszystkie zaś próby, aby zbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły na niczem. Znikali, jak cienie, na swych małych, śmigłych konikach.
Przebrnęliśmy w śniegu ciężkie do przebycia przejścia górskie, Hamszan, idąc śladami jakichś wozów i jeźdźców, i już mieliśmy stanąć na popas, gdy nagle około czterdziestu jeźdźców nadjechało na białych koniach i dało do nas kilka salw.
Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity, drugi żył jeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelać i, wywiesiwszy białą flagę, przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronę jeźdźców w celu zawarcia umowy pokojowej.
Tybetańczycy dali do nas jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelanina umilkła i grupa jeźdźców zaczęła zjeżdżać ku nam z jednej z gór.
Po milczącem powitaniu zaczęliśmy układy. Tybetańczycy oznajmili, że na Hamszanie, jako na miejscu poświęconem bogom, nie wolno palić ogniska i popasać, i radzili nam jechać dalej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.
Wybadawszy nas, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczyków w przykry sposób zadziwił nas powiedzeniem, że zna bolszewików i uważa ich za ludzi dobrych, dążących do oswobodzenia ludów Azji od jarzma białych najeźdźców i ciemiężców. Nie chciałem prowadzić z rozbójnikiem sporu politycznego i, pożegnawszy ich, odjechałem. Przez cały czas, jadąc z góry do naszego oddziału, oczekiwaliśmy kulki w plecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.
Ze smutkiem pozostawiliśmy ciała dwóch naszych przyjaciół wśród kamieni i powoli ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłując wyjść z gór, przez których szczyty prowadził Hamszan. Konie nasze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do dalszego pochodu. Stanęliśmy dopiero wtedy, kiedy słońce było już wysoko. Na wszelki wypadek nie rozkulbaczaliśmy koni, daliśmy im tylko możność położenia się i wypoczęcia.
Przed nami leżała szeroka równina bagnista. W tem miejscu bierze początek rzeka Ma-Chu, która jest niczem innem, tylko źródłami jednej z największych rzek Azji-Żółtej, czyli Hwang-Ho. W oddali połyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.
Rozpaliliśmy ogień z „argyłu“ (suchego nawozu), o który w Mongolji i w Tybecie nietrudno, i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy naraz ze wszech stron zaczęto ostrzeliwać nas zupełnie sprawnym ogniem.
Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie w oczekiwaniu dalszych wypadków. Strzelanina stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżyn błyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstały we wszystkich kierunkach.
Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono nas i musieliśmy zginąć. Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, lecz gdym się tylko podniósł, gęsta strzelanina zmusiła mnie do ukrycia się za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiła mi się w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjścia, tylko przyjąć bitwę.
Rozpoczęliśmy ogień.
Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Walczyliśmy, dopókiśmy mogli, lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.
— Dość tego! — rzekł stary pułkownik. — Siadać na koń! Musimy skierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.
„Dokądkolwiek“...
Było to słowo straszliwe!
Naradzaliśmy się niedługo. Rozumieliśmy, że im bardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów, tem mniej nadziei ujścia z życiem.
Postanowiliśmy więc powracać do Mongolji.
Ale w jaki sposób?
Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...
Poczęliśmy się cofać.
Nie przerywając ognia karabinowego, pędziliśmy na północ, ile starczyło sił naszym biednym koniom.
Jeden po drugim padali moi towarzysze. Padł Tatar z przestrzeloną szyją; za nim, głośno klnąc, potoczył się z urwiska pułkownik Ostrowski, ugodzony w brzuch dwiema kulami. Gdy podbiegliśmy do niego, już nie żył. Leżał z siwą, długą brodą i z powichrzonemi włosami, spokojnie patrząc otwartemi oczyma w szare niebo Tybetu, a pięść prawej ręki miał groźnie zaciśniętą. Cofając się, zostawiliśmy trzech zabitych przyjaciół.
Powodzenie podniecało napastników. Stawali się coraz zuchwalsi, nie kryli się już i strzelali z miejsc otwartych.
Kulka wbiła mi sprzążkę od buta w kostkę prawej stopy. Mój najstarszy towarzysz, agronom, jęknął, złapawszy się za ramię. Dzielny Kałmuk obwiązywał sobie skrwawione czoło jakąś szmatą.
Naraz około piętnastu Tybetańczyków ruszyło do ataku.
Przypuściliśmy ich bardzo blisko i daliśmy salwę. Sześciu pozostało na miejscu, a dwóch, straciwszy konie, które leżały ranne śmiertelnie, uciekało co tchu w stronę skał. Reszta jeźdźców rozproszyła się w różne strony.
Strzelanina nagle ustała.
Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą nad skałami, gdzie byli ukryci napastnicy. Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do nas. Pokazało się, że herszt bandytów był ciężko ranny, i teraz proszono nas o pomoc lekarską, wiedząc, iż „Europejczycy zawsze wożą z sobą lekarza“.
Odrazu błysnął mi promyk nadziei.
Pomimo zranionej nogi, czem prędzej zabrałem z sobą apteczkę i wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, chociaż moi towarzysze obawiali się podstępu ze strony rozbójników.
— Dajcie temu szatanowi cyjanku potasu! — wołali za mną.
Lecz ja planowałem inaczej.
Dopuszczono nas do rannego.
Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałem przekonanie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowego Turkiestanu — mieszańcem Sarta, Turkmena i Afgańczyka. Patrzył na mnie wzrokiem błagalnym i widocznie bardzo cierpiał.
Opatrzyłem ranę. Kula przeszyła mu pierś nawylot z lewej strony. Ranny stracił dużo krwi.
Zrobiłem sumiennie wszystko, co mogłem. Przypaliłem ranę jodyną i zasypałem jodoformem, poczem przewiązałem watą i kawałkiem bandażu. Po tej operacji dałem mu dużą dawkę aspiryny, gdyż gorączkował, otrzymawszy ranę jeszcze w południe.
Nauczyłem jednego z Tybetańczyków, jak ma zmieniać bandaż, zostawiłem mu trochę waty, jodoformu i parę pastylek aspiryny.
Po tej czynności zwróciłem się do rozbójników zapomocą tłumacza Kałmuka z taką mową:
— Rana niebezpieczna, lecz dałem mocne i cudowne leki waszemu wodzowi. Wiem, że będzie zdrów i wkrótce wsiądzie na konia. Lecz musicie spełnić jeden warunek... Słuchajcie! Złe duchy śmierci są przy chorym i natychmiast go porwą, jeśli po przyjęciu moich leków rozlegnie się choć jeden wystrzał. Nie wolno nawet nabijać broni! Pamiętajcie o tem! Jedenaście dni i nocy nie wolno wam będzie opuścić tego miejsca i włożyć naboju do lufy. Inaczej duchy śmierci zemszczą się na wodzu...
Z temi słowy kazałem Kałmukowi wyjąć naboje z karabinu i sam wysypałem kule z magazynu mauzera. Bandyci natychmiast uczynili to samo, ze strachem patrząc na mnie.
Gdym powrócił do swoich, uspokoiłem ich, że jesteśmy na pewien czas bezpieczni, tylko musimy dobrnąć jak najprędzej do granicy Mongolji. Tymczasem konie nasze były zupełnie wyczerpane; trzeba więc było zostać i wypoczywać na miejscu przez całe dwie doby. Odwiedzałem rannego, który się czuł niedobrze. Opatrzyliśmy też tymczasem swoje, na szczęście, lekkie rany i trochę wypoczęliśmy.
Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o najbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmy się tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmy dużą karawanę młodego księcia mongolskiego, Puncyga, który odbywał pielgrzymkę z Urgi do Lhassy z pismem „Żywego Buddhy“ do Dalaj Lamy.
Książę bardzo dopomógł nam w uciążliwej podróży i razem z nami odbył drogę do Narabanczi-Kure, gdzie hutuhtu Dżełyb przyjął nas z serdeczną radością i rzekł mi na powitanie:
— Wiedziałem, że powrócisz do nas. Wróżby odkryły mi losy twoje! Wiem, że jeszcze raz będziesz gościem naszego klasztoru... lecz w innych warunkach, w innych...
W Narabanczi spędziliśmy dwa tygodnie, poczem los i wypadki rozproszyły nas po świecie. Oficerowie rosyjscy wstąpili do formujących się dla walki z bolszewikami oddziałów partyzanckich, ja zaś wraz z agronomem podróżowałem w dalszym ciągu przez Azję i przechodziłem nowe, niebezpieczne i tajemnicze dla Europejczyka przygody, dążąc wytrwale do ojczyzny.[3]
- ↑ Obaj wydali w Polsce swoje wspomnienia, nader barwnie i rzeczowo opisane.
- ↑ Mieszana rasa bydła rogatego, pochodząca od krów i jaków.
- ↑ Część II wyszła w tej samej serji p. t. „Przez kraj szatana.“