Parafrazując pewne kultowe motto - I want to understand. Nie, nie wkręcam Was, nie rżnę głupa - ja naprawdę nie jestem w stanie pojąć fenomenu i zachwParafrazując pewne kultowe motto - I want to understand. Nie, nie wkręcam Was, nie rżnę głupa - ja naprawdę nie jestem w stanie pojąć fenomenu i zachwytów nad pisarstwem Lisy Jewell. Współczesna królowa thrillerów psychologicznych i kryminałów, ulubiona autorka największych miłośników, wytrawnych czytelników tych dwóch gatunków literackich - takich określeń w recenzjach jej książek jest na pęczki. Przecieram oczy z niedowierzania przeglądając tak liczne, że chyba niekończące się opinie nazywające “Noc, w której zniknęła” powieścią genialną, doskonałą, arcydziełem gatunku. Stanowczo muszę się nie zgodzić. Dawno, bardzo dawno nie trafiłam na książkę tak fatalnie napisaną, wręcz aczytalną. Językowy potworek, koszmar, który będzie się śnić po nocach.
Wszystko w tej powieści ocieka sztucznością - dialogi, zachowanie postaci, przebieg fabuły. W trakcie czytania cały czas odczuwałam, że obcuję nie z prawdziwą historią - taką która mogła się w autentycznie wydarzyć, a, że jak nic - mam przed sobą sztucznie i nieudanie wykreowaną imitację prawdziwego życia. Przy każdym dialogu i postępowaniu, zachowaniu bohaterów aż chciałam głośno krzyczeć - przecież prawdziwi ludzie tak nie mówią i się nie zachowują. Czytając rozmowy postaci w głowie słyszałam nie ludzkie głosy, a robota. Zresztą nie tylko dialogi, bo i nieliczne w tej książce infantylne i toporne opisy miały w mojej głowie głos Ivony. Dodam, że te wyjątkowe skąpo dawkowane opisy praktycznie nic nie wnosiły, były kompletnie bezcelowe. Jak wyglądało otoczenie bohaterów? Jak wyglądali oni sami? Nie miałam szans sobie tego wyobrazić, bo autorka nie dostarczyła mi nawet tak podstawowych porządnych informacji.
O wykreowaniu atmosfery, realności przedstawianej historii i złożonych, bogatych charakterologicznie bohaterach nawet nie miałam co pomarzyć. Aż zaczęłam się zastanawiać czy “Noc, w której zniknęła” nie wyewoluowała ze scenariusza, bo dialogi zdecydowanie przeważają, a wyjątkowo oszczędnie serwowane opisy skupiają się na drobiazgowym wymienianiu po kolei czynności, które wykonują bohaterowie oraz od czasu do czasu napomknięciu co piją, w co są ubrani. Przepraszam, ale powieścią to ja bym tego tworu nie nazwała - wyrób książkowy? Określenie zdecydowanie adekwatniejsze.
Pomijając niewiarygodne i po prostu głupie postaci to przyznaję, że sam pomysł na fabułę mnie naprawdę zaciekawił, ale co z tego - nawet w literaturze kryminalnej - że zagadka intrygująca, tempo akcji dynamiczne jeśli jest to książka tak przeraźliwie złym językiem napisana, że czytać się tego nie da. Bez żalu, a z ulgą porzuciłam po 1/4, bo naprawdę szans na poprawę nawet najmniejszych nie widziałam.
Gdyby “Noc, w której zniknęła” została napisana dziś, a nie w 2020 roku to byłabym skłonna podejrzewać, że autorstwo należy przypisywać sztucznej inteligencji. Chociaż nie - nawet mało zaawansowane AI potrafiłoby wykreować utwór językowo o parę klas przewyższający tę “powieść”.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić tej książki. Pierwsza połowa autobiograficznej “Kobiety na froncie” autorstwa węgierskiej psycholożki i pisarki AlaiNie potrafię jednoznacznie ocenić tej książki. Pierwsza połowa autobiograficznej “Kobiety na froncie” autorstwa węgierskiej psycholożki i pisarki Alaine Polcz to niesamowicie ciekawe wspomnienia z ostatnich lat II wojny światowej. Autorka obracała się w gronie ówczesnej elity i inteligencji europejskiej mieszkającej na Węgrzech i w swojej opowieści przenosi czytelników do ogromnych bogato i luksusowo umeblowanych pałaców, zabiera na przyjęcia i spotkania z największymi nazwiskami literatury (m.in. Bánffy, Kovács, Jékely, Kiss). Sporo miejsca Polcz poświęca pobytowi na zamku Esterházych w Eisenstadt i przybliżeniu relacji łączących ten ród możnowładców z ich przyjaciółmi ze świata kultury, polityki jak i życzliwym pełnym sympatii kontaktom ze służbą oraz zwyczajnym obowiązkom i sposobom spędzania czasu w tak niezwykłym miejscu. Dotychczas luksusowa sytuacja zmienia się diametralnie gdy do zamku wkraczają Niemcy i mieszkańcy zmuszeni są uciekać do skromnej, pozbawionej wygód opustoszałej leśniczówki. Szalenie interesujące są wspomnienia Polcz z tego okresu - drobiazgowo relacjonuje trudy życia w odcięciu od cywilizacji, ciągłą obawę o pożywienie (czy uda się coś upolować?), niepewność o losy najbliższych. Jednocześnie we wspomnieniach autorki jest też sporo ciepła, momentów szczęśliwych - gdy pisze o kilkunastu inteligentnych psach myśliwskich, ukochanej kocicy, wzajemnej życzliwości i trosce mieszkańców leśniczówki.
Jednak tylko zdążyłam książkę pochwalić i poziom spadł na łeb na szyję. Wraz z opuszczeniem leśniczówki przez autorkę i z samej historii ulatuje unikatowość, która czyniła ją tak interesująca. Druga połowa to bardzo ogólnikowy, pobieżny i chaotyczny opis życia w małym miasteczku pod okupacją sowiecką oraz nic nie wnoszący, nieciekawy dla czytelnika „pamiętniczek” z długotrwałego leczenia zapalenia otrzewnej i opłucnej. Gdzie był redaktor? Włączenie do tej książki rozdziałów o chorobie to dla mnie posunięcie kompletnie niezrozumiałe. Pasują do całości jak kwiatek do kożucha.
Z mieszanymi uczuciami pozostawiła mnie ta lektura. Zdaję sobie sprawę, że w latach 90 kiedy książka Polcz została pierwszy raz opublikowana - zezwierzęcenie Sowietów i masowe gwałty na kobietach z okupowanych terenów były tematem tabu, ale dziś (zwłaszcza dziś - kiedy 1:1 to samo właśnie dzieje się w Ukrainie) takie ogólnikowe potraktowanie tematu szczerze nie robi wrażenia, nie wnosi niczego nowego, o czym byśmy nie wiedzieli. Oczywiście są czytelnicy, którzy na ten temat posiadają znikomą wiedzę i jestem pewna, że dla nich lektura „Kobiety na froncie” będzie dużo bardziej satysfakcjonująca, otwierająca oczy i uświadamiająca. Ja sięgając po ten tytuł liczyłam, że dostanę bogato nakreślony obraz sytuacji węgierskich kobiet pod okupacją Armii Czerwonej - ich sposobów na przetrwanie, myśli i uczuć im towarzyszących w tych niewyobrażalnie strasznych chwilach. Polcz akurat ten okres w swoim życiu tylko muska. Nie chcę też jej za bardzo krytykować za tak naskórkowe potraktowanie tematu - może osobiste traumy, doświadczenia i wspomnienia nadal były zbyt bolesne i ciężkie, żeby bardziej zbliżyć się do przeżyć, zrelacjonować tamte wydarzenia dokładniej.
Pomimo całkiem licznych zastrzeżeń i tak będę do sięgnięcia po książkę zachęcać, bo pierwsza część jak i wstęp Oksany Zabużko - znakomite!
Chcielibyście przeczytać reportaż, który rzetelnie - posługując się licznymi przykładami - pokazuje jak w XXI wieku nadal bardzo patriarchalne są archChcielibyście przeczytać reportaż, który rzetelnie - posługując się licznymi przykładami - pokazuje jak w XXI wieku nadal bardzo patriarchalne są architektura i urbanistyka i - ewentualnie - jak można je uczynić bardziej przyjaznym kobietom? Nie ta książka moi drodzy - szukajcie dalej. Autorka jest doktorką geografii i gender studies wykładającą na jednym z kanadyjskich uniwersytetów, jednak w “Mieście dla kobiet” - czego po osobie z tak imponującym wykształceniem można by oczekiwać - na próżno szukać popartej szeroko zakrojonymi badaniami dogłębnej analizy sytuacji, położenia kobiet w urbanistycznie i architektonicznie zmaskulinizowanych miastach. Do zauważenie, że jeśli na stacjach metra nie ma windy to kobiety z wózkami dziecięcym (ale i osoby starsze, z niepełnosprawnościami itd.) są wykluczone z korzystania z podziemnej komunikacji miejskiej czy, że toalety damskie powinny być powierzchniowo większe od męskich i zawsze zaopatrzone w podpaski - naprawdę nie potrzeba mieć aż doktoratu. W ogóle - wbrew tytułowi i opisowi - stricte o urbanistyce, architekturze jest w pozycji Kern tyle co kot napłakał - jeśli już to jest książka o feminizmie ogólnie. Jak i o nierównościach rasowych i trochę klasowych. I o życiu osobistym autorki i jej spotkaniach z przyjaciółkami. I o serialach. Praktycznie tylko fragmenty o przedmieściach amerykańskich i pojawiające się raz na 30 stron pojedyncze przykłady to były konkrety na temat. Trudno mi wskazać czego było w tej książce więcej - lania wody głównie na temat życia autorki czy uogólniania i generalizowania (każda kobieta doświadczyła molestowania w przestrzeni publicznej, każda!) czy może ciągłych powtórzeń - deja vu miałam co parę stron. Zarówno w trakcie czytania “Miasta dla kobiet” jak i już po jego zakończeniu nieustannie miałam w głowie myśl jak istotną rolę w procesie tworzenia książki i ukształtowania finalnego wydania odgrywa redaktor/redaktorka i jak ważne jest powierzenie tej pracy najlepszym możliwym profesjonalistom. W przypadku tej książki dobry redaktor zamieniłby się w Edwarda Nożycorękiego i pociął utwór Kern na strzępy - zostawiając jedynie dosłownie kilka nadających się do publikacji - bo konkretnie dotyczących relacji kobieta - miasto/architektura - fragmentów. Całość zajęłaby niecałe 10 stron. Materiał na tekst w antologii reportażu, nawet nie na broszurę. I tak, za taką mierność tej książki obwiniam głównie redaktorkę oryginalnego wydania (Amanda Crocker) - a nie samą autorkę. Bo to osoba zajmująca się redakcją powinna autorce szczerze powiedzieć, że w takim kształcie to absolutnie nie jest gotowa do opublikowania książka. Albo 90% tej książki przerabia, pisze od nowa albo dziękujemy, proszę próbować w innym wydawnictwie.
Z powodu zbytniego urodzaju piekielnie interesujacych książek i ciągnącej się w nieskończoność niemożności zdecydowania się na jedną zaufałam Pani AniZ powodu zbytniego urodzaju piekielnie interesujacych książek i ciągnącej się w nieskończoność niemożności zdecydowania się na jedną zaufałam Pani Anicie Musioł z @wydawnictwo_pauza i spontanicznie (bo gdybym miała kierować się wyłącznie opisem z okładki to książkę bym sobie zaznaczyła, ale czytanie odłożyła na wieczne później) sięgnęłam po najnowszą Pauzę - szwedzką powieść „Szczegóły”. I chyba zostanę wielką fanką takich spontanicznych wyborów z polecenia innych, bo ta książka to jak na razie absolutny strzał w 10! Napisana pięknym językiem, bogata w szalenie celne spostrzeżenia i refleksje i trafne prawdy życiowe. Główna bohaterka w tak realistyczny sposób opowiada swoją historię, że obrazy same stają mi przed oczami. Dodatkowe to istna uczta dla wszystkich miłośników literatury! Gdyby wypisać wszystkie wspomniane tu dzieła literackie i twórców to powstałaby długa na parę stron lista.
Mój zachwyt nad „Szczegółami” w sporej mierze bierze się stąd, że bardzo rezonuje ze mną ta opowieść. Ale jednocześnie podejrzewam, że spora liczba kobiet może się w wielu elementach utożsamiać z główną bohaterką i jej historią. Ile z nas w wieku nastoletnim, po dwudziestce zaangażowało się w przyjaźnie, związki z osobami, które nam imponowały, fascynowały nas swoją oryginalnością, indywidualnością. Relacje warte poświęcenia wszystkiego innego i na całe życie - jak wtedy byłyśmy przekonane i których to złudnych prawd broniłyśmy przed sobą i innymi jak lwice. Podświadomie toksyczność, złą energię tych osób i związków wyczuwałyśmy, ale świadomie nieodmiennie ignorowałyśmy.
Jestem bardzo ciekawa jak “Szczegóły” odbierze męska część czytelników. Nie dlatego, że jest to powieść wyjątkowo feministyczna ani - tym bardziej - nie można jej określić mianem “chick-lit”, ale, że porusza szczególnie dziewczyńskie i kobiece dylematy i kwestie to odbiór książki Genberg będzie kompletnie różny u różnych płci. Tak samo z wiekiem czytelników - “Szczegóły” zupełnie inaczej wybrzmią dla czytelników (a zwłaszcza - czytelniczek!) w wieku nastoletnim, zaraz po 20 - tym oryginalny, ekstrawagancki styl życia i osobowości postaci mogą imponować. Tymczasem starsze, dojrzałe kobiety z autopsji znające opisywane przez bohaterkę przeżycia i szalone epizody z młodości będą czytać powieść Genberg jak pamiętnik, kronikę nie tak dawnych czasów.
Są we mnie dwa wilki - jeden jest lekturą “Bieruta” w wysokim stopniu usatysfakcjonowany, drugi natomiast czuje niedosyt. Nie ukrywam, że sięgając po Są we mnie dwa wilki - jeden jest lekturą “Bieruta” w wysokim stopniu usatysfakcjonowany, drugi natomiast czuje niedosyt. Nie ukrywam, że sięgając po książkę Lipińskiego po cichu liczyłam, że jak wskazuje seria w której się ta pozycja ukazała - “reportaż” będzie to nie tyle stricte biografia Bieruta, a właśnie reportaż historyczny o pierwszych latach Polski Ludowej. I moje nieme modlitwy zostały wysłuchane, bo jeśli ktoś chciałby dogłębnie poznać życiorys I sekretarza KC PZPR to odsyłam do innych książki. Paradoksalnie to właśnie jest powodem mojego poczucia niezaspokojenia wiedzy - albowiem, czego zupełnie się nie spodziewałam, Bierut okazał się dla mnie postacią niesamowicie intrygującą. Nawet gdy odkładałam książkę nierozerwalnie towarzyszyły mi myśli - jak taki nijaki, ugrzeczniony, uległy, pozbawiony charyzmy człowiek mógł swego czasu być najważniejsza osobą w państwie, a do tego obiektem kultu jednostki. Lipiński co prawda na to pytanie daje odpowiedź - pacynka Stalina, namiestnik Moskwy, ale moja ciekawość co do obszernej analizy drogi, a finalnie i dojścia na szczyty władzy tego niepozornego, kulturalnego i cichego komunisty zaspokojona nie została. W “Bierucie” samego Bieruta jest niewiele. Dużo adekwatniejszy byłby tytuł “Bierut, towarzysze i Stalin” bądź “Historia Polski za czasów Bieruta”, bo i inni ważni działacze komunistyczni i partyjni i przywódca ZSRR i w końcu dzieje Polski od początku XX wieku aż do lat 50 zajmują w książce Lipińskiego istotną i znaczącą część. Kilkunastostronicowe fragmenty, w których nie pojawia się nazwisko działacza Bolesława nie są rzadkością. Momentami to Gomułka i Cyrankiewicz wysuwają się na pierwszy plan. Tytułowy “bohater” został potraktowany powierzchownie - dlaczego często jest określany jako “największy zbrodniarz” czy “najczarniejszy charakter “ w powojennej, komunistycznej Polsce? Pomimo przytoczonych licznych rozmów ze współpracownikami, znajomymi i rodzina Bieruta, z profesjonalnymi, poważanymi historykami - tego z tego reportażu się nie dowiedziałam. Ale mimo to “Bieruta” czytałam z prawdziwym zafascynowaniem. Jako biografia nie sprawdza się ta książka kompletnie - za to jako reportaż historyczny o Polsce pierwszej połowy XX wieku wypada znakomicie. Lipiński obszernie, ale pasjonująco - bogato w anegdoty, bazując na rzetelnych źródłach, twardych danych i faktach przedstawia sytuację polityczno-społeczno-ekonomiczną Polski. Momentami autor przekształca się w dziennikarza śledczego - jak np. wtedy gdy przedstawia ewentualną szpiegowską działalność członków ówczesnych elit czy w wyniku porządnej kwerendy obala dotychczas popularne, powtarzane od lat mity i legendy nt. Bieruta i jego towarzyszy - i tu książkę tę czyta się jak najlepiej trzymający w napięciu thriller szpiegowski. Co ważne - Lipiński każdą podawaną przez siebie w tym reportażu informację - wszystkie cytaty, dane, wspomnienia, fakty historyczne itd. popiera źródłem. Parę razy autor przytacza popularne plotki, ale za każdym razem podkreśla, że jest to zweryfikowana informacja, może zmyślona i robi to tylko po to by ewentualnie skonfrontować je z rzeczywistą wersją bądź gdy miały one istotny wpływ na postrzeganie przez ludzi danej osoby, przez lata powszechnie uznawane były za fakty. Jak to więc jest z tym “Bierutem” Lipińskiego? Osobiście pochłonęłam, wciągnęło mnie na amen. Mimo ogromu nowych dla mnie nazwisk, dat, wydarzeń - ani przez moment nie odczuwałam zagubienia ani chaosu - Lipiński każdy jeden nowy “element” wprowadził umiejętnie, z porządnym wyjaśnieniem. Trudno mi stwierdzić jak tę książkę odbiorą czytelnicy mający wczesny okres PRL-u i Polski czasów Bieruta w małym palcu - natomiast dla mnie - osoby posiadającej znikomą, najbardziej podstawową wiedzę o tych dekadach - była to lektura iście fascynująca, ogromnie poszerzająca wiedzę i szalenie zachęcająca - wręcz zmuszająca do dalszego zgłębiania tematu.
Już na początku roku trafiłam na książkę, którą bezapelacyjnie mogę określić jako jedną z dwóch-trzech najważniejszych pozycji jakie dotychczas przeczJuż na początku roku trafiłam na książkę, którą bezapelacyjnie mogę określić jako jedną z dwóch-trzech najważniejszych pozycji jakie dotychczas przeczytałam w życiu. W “Beze mnie jesteś nikim” Jacek Hołub bierze na tapet problem przemocy w polskich domach. Temat - mogłoby się wydawać - nieobcy w polskich mediach, a jednak czytając ten reportaż zdałam sobie sprawę jak w rzeczywistości znikoma jest wiedza, świadomość Polaków o przemocy, jak pobieżnie w prasie, telewizji itd. traktowany jest ten - przecież niepomiernie - istotny problem. W “Beze mnie jesteś nikim” autor kompleksowo, drobiazgowo przygląda się zjawisku agresji w rodzinach i domach Polaków i pomimo niewielkiej objętości jest to reportaż totalny. Jednym z największych walorów dzieła Hołuba są zawarte w niej - wplecione między historie doświadczających przemocy osób - rozmowy ze specjalistami (psychologami, pracownikami pomocy społecznej, lekarzami itd.), w których Ci tłumaczą jak reagować, postępować z ofiarami, jak skutecznie i bezpiecznie przeciwdziałać agresji. Przy tym również wskazują na możliwe genezy, impulsy skłaniające do wykształcenia przemocowych zachowań - i tu znów - podają możliwe działania pozwalające zapobiec rozwinięciu skłonności do agresji. Wielkie uznanie i szacunek należy się autorowi również za to, że w odróżnieniu od większości reportaży traktujących o tym temacie swojej książki Jacek Hołub nie poświęca tylko i wyłącznie jednemu-dwóm najpowszechniejszym rodzajom, przejawom przemocy, a zaznajamia czytelnika i z tymi praktycznie nieobecnymi w dyskusjach w mainstreamowych mediach. Znęcanie fizyczne i psychiczne nad współmałżonkiem/partnerem, bicie dzieci, agresja ze strony służb mundurowych, pedofilia i molestowanie dzieci i nieletnich, gaslighting, przemoc kobiet wobec mężczyzn - to tylko kilka przykładów, które gruntownie przedstawia Hołub. Każda z tych historii - porażających, nieludzkich - uczy empatii, pokory, uwrażliwia na krzywdę i cierpienie drugiej jednostki. Staram się nie szafować określeniami „książka wybitnie potrzebna”, „lektura obowiązkowa”, ale o tym reportażu autorstwa Jack Hołuba nie potrafię napisać inaczej. Dla niektórych zapewne dosyć śmiałe stwierdzenie, ale naprawdę mając wnikliwą lekturę tej książki za sobą - z pełnym przekonaniem jestem w stanie sobie wyobrazić, że gdyby ta książka dotarła do jak największej liczby Polaków to i przemoc w rodzinach by zmalała i ofiary i ich bliscy, sąsiedzi itd. zyskaliby odwagę, żeby agresję zgłaszać i szukać pomocy i sam system mógłby działać dużo sprawniej. Im większa presja społeczna, im głośniej o danym problemie się mówi - tym łatwiej i szybciej najwyższe organy decyzyjne skutecznie działają. Marzy mi się, żeby fragmenty tej książki zostały umieszczone na liście lektur szkolnych, a nauczyciele z rozsądkiem i znajomością problemu porządnie je z uczniami omawiali. To ten reportaż, a nie proste czytadła autorstwa Mroza i celebrytów powinny być promowane w oglądanych przez setki tysięcy Polaków śniadaniówkach i programach informacyjnych i publicystycznych. Gdybym miała wybrać jedną jedyną książkę, którą - uważam, że każdy, ale to dosłownie każdy - powinien przeczytać - odpowiadam bez nawet sekundy wahania - „Beze mnie jesteś nikim”.
Na fali towarzyszącego mi już od paru tygodni ogromnego apetytu na kryminały wróciłam do kontynuowania perypetii Harry’ego Hole’a. Z serią Nesbo mam sNa fali towarzyszącego mi już od paru tygodni ogromnego apetytu na kryminały wróciłam do kontynuowania perypetii Harry’ego Hole’a. Z serią Nesbo mam skomplikowaną relację - jedne tomy uważam za wzorcowe kryminały, ale są i takie, nad którymi ślęczałam w męczarniach, marzyłam o jak najszybszym dobrnięciu do ostatniej strony. “Pentagramowi” zdecydowanie bliżej do tej pierwszej grupy. Ba, nawet przez pierwsze ¾ książki zastanawiałam się czy ta część przypadkiem nie strąci z podium mojego dotychczasowego faworyta - “Czerwonego gardła”. Było naprawdę blisko, ale jednak stary ulubieniec może spać bezpiecznie. Obydwie powieści mogą pochwalić się misternie uknutą, w najdrobniejszych szczegółach przemyślaną wielowątkową intrygą, ale tak jak “Czerwone gardło” przez całą książkę nie zwalniało tempa i trzymało w maksymalnym napięciu - tak w “Pentagramie” autorowi nie udało się już utrzymać równie wysokiego poziomu do ostatniego rozdziału. A na samo zakończenie i rozwiązanie sprawy najchętniej spuściłabym zasłonę milczenia - banalne, naciągane, tracące sztampą, absolutnie niegodne pisarza pokroju Nesbo. Poza moim małym czepialstwem brzmi wybornie, prawda? I rzeczywiście tak było, ale tylko w trakcie lektury “Pentagramu”. Dzięki tej książki w końcu świadomie zdałam sobie sprawę jak bardzo różnorodnym gatunkiem jest kryminał i w związku z tym jak i mój odbiór i preferencje tej literatury zmieniły się z biegiem lat. Przechodząc do sedna - kiedy już mi chwilę przeleżała ta książka Nesbo w głowie i opinia na „trzeźwo” się wyklarowała doszłam do paru rozbieżnych z wrażeniami w trakcie lektury wniosków. Po części będzie bardzo subiektywnie! „Pentagram” owszem jest świetny, ale to nic więcej niż czytadło. Taka książka idealna, żeby się skutecznie oderwać od codzienności na parę godzin, zapomnieć o troskach, obowiązkach, bo powieść wciąga totalnie. Niemal cały czas akcja jest szalenie dynamiczna, mnożą się coraz to kolejne zagadki i tropy w śledztwie. Skutek taki, że pod koniec rozdziału zamiast odłożyć książkę to obiecuje się sobie, że „jeszcze tylko jeden rozdział”. I wiadomo jak to wygląda - jeden rozdział rozciąga się na kilka. I tak jak w trakcie czytania praktycznie nie miałam zastrzeżeń, całkowicie zatopiłam się w lekturze, czas upłynął mi błyskawicznie i w trakcie pracy, zajętego czasu nie mogłam się doczekać kiedy znów wrócę do książki Nesbo i będę dalej śledzić skomplikowane, trzymające w napięciu śledztwo - to po upłynięciu zaledwie paru godzin od skończenia „Pentagramu” książka już niemal całkiem wyparowała mi z głowy. Fabułę owszem - opowiedziałabym, ale żadnych emocji na myśl o tej powieści już nie odczuwam. Naprawdę, totalna pustka, nic. Więc dla mnie to takie podręcznikowe czytadło - czyta się równie szybko jak po chwili zapomina. Kryminały szczerze uwielbiam, ale jednak zdecydowanie preferuję takie, które oferują mi więcej niż tylko wciągająca rozrywkę. W ilościach hurtowych mogę czytać tego typu literaturę, a jednak mam na myśli tu książki, z których wynoszę jakąś wiedzę - historyczną, polityczną, geograficzną itd. Ubóstwiam m.in. Mankella, Grange’a, duet Prestona i Childa, Hayder - autorów i autorki, którzy w swoich książkach poruszają autentyczne problemy społeczne, opierają fabułę na wydarzeniach historycznych, zagadnieniach antropologicznych, etnograficznych. Tymczasem “Pentagram” Nesbo to tylko czytadło. Żebym nie była źle zrozumiana - i taka czysto rozrywkowa literatura gatunkowa jest jak najbardziej potrzebna na rynku, sama bardzo lubię po takie książki od czasu do czasu sięgać - tylko po prostu zabierając się za “Pentagram” nie ma co nastawiać się na drugiego Larssona i Mankella. Natomiast jako czysto rozrywkowy kryminał tytuł Nesbo sprawdza się świetnie.